Najnowsze wpisy


wrz 30 2011 Albert Lichtenburg i jego dzieło
Komentarze (0)

Wspomniana przeze mnie wcześniej sprawa Zacka Macanaya przywodzi na myśl innego głośnego swego czasu artystę-eksperymentatora, Alberta Lichtenburga. Był on twórcą tyleż nowatorskim co eterycznym. Niektórzy krytycy umniejszają jego zasługi, wysuwając przeciw niemu argument, jakoby w istocie nigdy w życiu nie stworzył żadnego dzieła. Doprawdy trudno jednak uznać, że coś takiego istotnie może artystę dyskwalifikować.

Z czasem coraz częściej pojawia się natomiast pogląd, że Lichtenburg był geniuszem, być może nawet największym z tych, którzy nigdy za życia nie zdobyli powszechnego uwielbienia.

Jego sława rozpoczęła się pewnego dnia, na który wyznaczona była pierwsza oficjalna ekspozycja jego dzieł, jaka miała się odbyć w nowojorskiej Art Gallery. Miała się odbyć, ale nie odbyła się. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy tego dnia zjawili się na miejscu i nie zastali nic prócz gołych ścian. Innego zdania była jednak część krytyki. Jeden z dziennikarzy opiniotwórczego New York Timesa napisał nawet, że była to najbardziej interesująca wystawa dziesięciolecia.

W jego artykule, który ukazał się nazajutrz czytamy: „Albert Lichteburg zaatakował nas czymś zupełnie nowym, przekroczył granice naszej percepcji, wprawił nas w zdumienie”. Istotnie, zdumienie było niewątpliwe. Zaskoczeni amatorzy sztuki przez kilka godzin wodzili oczami po pustych pomieszczeniach. Nie było w nich ani śladu obrazów, czy czegokolwiek co możnaby określić choćby w przybliżeniu mianem dzieła sztuki, nie było też samego artysty.

Powody tego stanu rzeczy stały się potem przyczyną rozbieżności. Jedni twierdzili, że wystawa okazała się niesłychanym tryumfem i była od początku do końca zainscenizowana „z mistrzowską wręcz precyzją”. Inni wątpili w to, sądząc, że autora zwyczajnie strach obleciał, może zapomniał, albo w ogóle żadnego autora nie ma i nigdy nie było.

Prawicowy „New Yorker” zamieścił artykuł, w którym przekonywał, że wszyscy obecni na ekspozycji padli ofiarą mistyfikacji i zostali zwyczajnie nabici w butelkę. „Albert Lichtenburg nie istnieje. Jest to postać wymyślona przez kilku znudzonych marszandów, próbujących udowodnić, że masowa publika łyknie wszystko, największy nawet nonsens”.

W odpowiedzi w telewizji pojawił się sam Lichtenburg, który poparł tezę, że go nie ma, w czym „New York Times” nieco zbyt pochopnie dostrzegł kolejną udaną prowokację. Jednocześnie zapowiedziano wydanie książki, podpisanej przez artystę, w której miał on wyjaśnić obszernie całą swą nowatorską filozofię sztuki.

Według niego dawne rozumieniu artyzmu odeszło już do lamusa. Sytuacja, w której widz przychodzi do galerii lub muzeum, obserwując na ścianach porozwieszane obrazy, podpisane i oznaczone, z interpretacjami z którymi może bez problemu zaznajomić się w pierwszej lepszej książce o historii malarstwa, to przeżytek. Nowe czasy wymagają nowego medium, nowego podejścia.

Ta teoria sztuki została przyjęta przez środowiska amerykańskiej bohemy dość chętnie, jako że tłumaczyła puste ściany New York Art Gallery. W istocie nie pochodziła jednak z samej książki, która ukazała się w szanowanym wydawnictwie Taschen, ale z jej recenzji, napisanej przez niejakiego Ralpha Schweitzera, dziennikarza „New York Timesa”, a następnie przedrukowanej w kilku magazynach o sztuce nowoczesnej.

W samej książce Lichtenburga nie było bowiem nic. 320 stron eleganckiego papieru kredowego było puste, zaopatrzone jedynie w numery stronic. Zaczęto badać, skąd ów Schweitzer czerpał swoje informacje na temat książki, ale okazało się, że osoba o tym nazwisku nigdy w „New York Timesie” nie pracowała i nikt o niej nie słyszał.

Gazeta pospieszyła z dementi, ale cała sprawa ruszyła już pełną parą i nie dało się jej powstrzymać. Książkę uznano za interesujący wstęp do dyskusji i za kolejny element dzieła, autorstwa Alberta Lichtenburga. Dzieła być może nie do końca zrozumiałego w swych intencjach, ale niewątpliwie oryginalnego i realizowanego z wielkim rozmachem.

Nie pomogły tłumaczenia wydawnictwa Taschen, że puste stronice wydrukowano przez pomyłkę. Książka Lichtenburga wylądowała w Bibliotece Kongresu, a nazwisko artysty zaczęło zdobywać coraz większą sławę, także poza Ameryką. Mówiono o nim jako o nadziei światowego malarstwa i z rozgorączkowaniem czekano, kiedy przemówi po raz kolejny.

Druga wystawa jego prac odbyła się pół roku później i była poprzedzona szaloną reklamą. Jej zawartość otoczona była ścisłą tajemnicą, ale ci nieliczni, którzy zostali wtajemniczeni przysięgali się, że wywróci ona do góry nogami wszystko, co do tej pory widzieliśmy na polu kultury i sztuki.

Szumne otwarcie odbyło się 13 sierpnia 2001 roku w olbrzymim gmachu byłego szpitala św. Alberta w nowojorskim Bronxie. Bilety wyczerpały się już pierwszego dnia sprzedaży, a ich ceny osiągały u koników poziom astronomiczny. Kolejki do wejścia ustawiały się już poprzedniego wieczoru.

Gdy wreszcie otworzyły się drzwi do środka dostała się niemal biegiem pierwsza grupka podekscytowanych szczęśliwców. Na miejscu nie znalazła jednak niczego. Nawet śladu artystycznej działalności. Zdezorientowani miłośnicy sztuki błądzili po omacku po monstrualnych, niekończących się korytarzach, niejednokrotnie gubiąc się i odnajdując na przemian.

I znów opinie na temat wystawy były podzielone. Niektórzy kręcili nosami, że Lichtenburg powtarza się, pojawiły się nawet głosy, że „jest skończony”. Kilku krytyków zwracało jednak uwagę na fakt, że artysta ponownie zaskoczył, bo trudno się było spodziewać, że znów nie zaprezentuje absolutnie nic.

William Gallis z cenionego „Berliner Allgemeine Zeitung” napisał, że milczenie malarza przywodzi na myśl milczenie Bergmana, a to z kolei symbolizuje milczenie Boga. Thomas Ratheford skomentował, że nikt w sztuce nowoczesnej nie milczy tak głośno i tak wymownie jak Lichtenburg i że jako artysta podniósł on brak sztuki do poziomu sztuki.

Wymowne są też relacje zwyczajnych ludzi, którzy tamtego dnia mieli szczęście znaleźć się na miejscu ekspozycji. Byli wśród nich tacy, którzy rządali zwrotu za bilety, jedna osoba wdała się nawet w długą i bezskuteczną utarczkę z ochroniarzami. Wśród innych opinii pojawiają się jednak takie określenia jak: „olśniewające”, „rewelacja”, „objawienie”.

Jeden z obserwatorów powiedział, że wystawa całkowicie zmieniła jego życie i pojmowanie świata. Kiedy znalazł się zupełnie sam, naprzeciw białej ściany, na której pragnął ujrzeć arcydzieło zrozumiał, że to on sam jest arcydziełem i żadnych innych arcydzieł nie potrzebuje.

Z tego powodu wielu uznało ekspozycję na wyznanie głęboko filozoficzne, a nawet religijne. Szybko zareagowały organizacje lewicowe i feministyczne. Papież oficjalnie wstrzymał się od wyrażenia swej opinii, ale nieformalnie wielu biskupów, zwłaszcza amerykańskich artykułowało swe wątpliwości. Oświadczenie wydał nawet żydowski Kneset, w którym stwierdził, że „dzieła amerykańskiego artysty Alberta Lichtenburga noszą wyraźne znamiona antysemityzmu i jako takie powinny zostać potępione”.

Być może doszłoby nawet tu i ówdzie do publicznego palenia prac artysty, ale fanatycy, których nigdy nie brakuje, mieli tym razem trudny orzech do zgryzienia, jako że nie było co palić. W tej sytuacji poprzestano na ostentacyjnym spaleniu gazety z podobizną Lichtenburga, ale i tego zaprzestano, bo pojawiły się wątpliwości, czy podobizna jest autentyczna.

Burza nie cichła przez dłuższy czas, a dzieła wywrotowca, a dokładniej ich brak, wywoływał najdziwaczniejsze interpretacje. W dobrym towarzystwie zaczęło być modne mieć zdanie na jego temat, obojętnie zresztą jakie, byle stanowcze.

Pojawili się tak zwani Konceptualiści, którzy twierdzili, że w Szpitalu św. Alberta znajduje się dzieło wykonane przez Lichtenburga, ale jest ono ukryte i z tego powodu niewidoczne. W artykule guru tej koncepcji, krytyka który sam ukrywał się pod pseudonimem Big Mac czytamy:

„Albert Lichtenburg na naszych oczach zrywa z tradycyjnymi wyobrażeniami o tym, jak powinien wyglądać odbiór dzieła artystycznego i o tym, co jest dziełem sztuki, a co nim nie jest. Ludzie, obecni na wystawie, szukający rzekomych obrazów na ścianach wykazali daleko posuniętą ignorancję. Ulegli oni formalizmowi czasów minionych. W istocie dzieło Lichtenburga było gdzie indziej, w miejscu którego najmniej byśmy się tego spodziewali.”

Jednocześnie jednak Big Mac nie wyjaśniał gdzie to miejsce miałoby się znajdować. Po pierwsze dlatego, by, jak sam pisał, „nie psuć nikomu zabawy”, a po drugie, nie mógł tego zrobić, bo wyjawianie tajemnicy byłoby sprzeczne z samą koncepcją Lichtenburga, w myśl której każdy winien odkryć tajemnicę samemu, bo właśnie to jest celem chodzenia do galerii.

W tej sytuacji zaczęto wysuwać coraz to bardziej fantastyczne hipotezy. Była koncepcja, że cały budynek jest rodzajem dzieła sztuki, ale upadła ona, gdy okazało się, że budynek ten pochodzi sprzed 50 lat. Wyznawcy Lichtenburga ripostowali, że dziełem artysty nie był sam budynek, ale jego wykorzystanie jako dzieła sztuki, co jest równoznaczne z jego stworzeniem, w sensie artystycznym.

Ktoś inny zaproponował wyjaśnienie, że Lichtenburg nie stworzył niczego, a zamiast tego samemu pojawił się na wystawie w charakterze rzekomego widza. Doprowadził w ten sposób do zamiany ról, do rozmycia podziału na odbiorcę i twórcę. Zasugerował tym jednocześnie, że sam człowiek jest istotny, a nie dzieła jego rąk.

Niektórzy podejrzewali, że mógł on być tym, który pobił ochroniarzy, ale pogląd ten został zdecydowanie zdementowany przez samego zainteresowanego, który w tym celu wystąpił w telewizji i przed milionami widzów dał uroczyste słowo honoru, że nie jest Lichtenburgiem.

Nie brakowało też takich, którzy twierdzili, że poszukiwanym dziełem są drzwi, wiodące do kolejnych pomieszczeń, lub też same klamki, co miałoby duże znaczenie symboliczne i przywodziło na myśl Williama Blake’a z jego słynnymi „drzwiami percepcji”. Niektórzy z zapałem fotografowali parkiet, zwłaszcza w tych kilku miejscach, w których był uszkodzony. Najpopularniejszą hipotezą stało się jednak przekonanie, że zasadniczym dziełem są znajdujące się w budynki toalety.

Na pozór były one całkowicie zwyczajne. Ot, muszle klozetowe i kilka pisuarów. Zbadano je dokładnie, bez żadnych specjalnych efektów. Nie przeszkodziło to jednak kilku krytykom odtrąbić ostatecznego sukcesu. „Patrzę w głąb zdumiewającej muszli, autorstwa Alberta Lichtenburga” pisze jeden z nich „i zaskakuje mnie przenikliwość artysty. Ileż treści można zawrzeć w tym z pozoru trywialnym urządzeniu powszechnego użytku. Czy chodzi autorowi o to, że wielka sztuka trafiła do wychodka? A może całe nasze życie, z takich czy innych powodów, zaczęło przypominać gigantyczne szambo?”.

W istocie jednak zagadka wciąż pozostawała niewyjaśniona. Tym bardziej, że sam autor milczał i najwyraźniej nie zamierzał się we własnej sprawie odzywać. Przeważało nawet przekonanie, wyartykułowane przez wspomnianego już wcześniej Thomasa Ratheforda, że jakiekolwiek przemówienie Lichtenburga jest niemożliwe i gdyby nastąpiło całe jego dzieło i artystyczna koncepcja runęłyby niczym domek z kart.

„Lichtenburg nie może się odezwać. Tak samo jak Rubens nie mógł namalować szczupłej sylwetki, a Van Gogh nie był w stanie posłużyć się perspektywą. Byłoby to absolutnie niepojęte. To zaprzeczałoby wszystkiemu, co każdy z tych geniuszy tworzył przez całe życie i za co walczył na polu artyzmu aż do upadłego.”

Ratheford miał rację o tyle, że istotnie nikt nigdy nie usłyszał niczego od Lichtenburga. Jak każdy wielki artysta nie zamierzał się z niczego i przed nikim tłumaczyć. Z drugiej strony jego dzieło było aż nazbyt wymowne.

Do trzeciej ekspozycji prac wielkiego samotnika już nie doszło. Albert Lichtenburg zginął śmiercią tragiczną, pracując nad dziełem, które miało być największym w całym jego dorobku. Istnieje przynajmniej pięć wersji w jakich odbyło się to okolicznościach i najmniej osiem wariantów ostatnich słów jakie wypowiedział. Żadne jednak nie zasługuje na to, by je przytaczać.

Pogrzeb artysty odbył się trzy dni później na niewielkim cmentarzu w Karlsbrun pod Pittsburgiem. Była to skromna uroczystość, która zgromadziła jedynie parę osób z jego najbliższej rodziny. Podczas pogrzebu doszło do nieprzyjemnego zgrzytu. Jedna z lin, podtrzymujących trumnę, gdy opuszczano ją do grobu, urwała się i w rezultacie niezbyt solidne deski połamały się w drobny mak. Zdumieni żałobnicy zobaczyli wtedy, że trumna była pusta, a ciało Lichtenburga zniknęło.

Przeprowadzono żmudne śledztwo, w wyniku którego ustalono kolejne zaskakujące okoliczności. Przede wszystkim wszystkie bez wyjątku osoby obecne na pogrzebie były podstawione. Nie była to żadna rodzina zmarłego. Żaden z nich nie był z nim spokrewniony i nie potrafił podać nawet przybliżonych danych o jego życiu.

To i wiele innych rzeczy, które ujawniono znacznie później były zdaniem wielu koronnym dowodem na to, że Albert Lichtenburg nigdy nie istniał, podobnie jak jego rzekome dzieło. Nie przeszkodziło to Nilsowi Van Omstowi, autorowi wydanej przed rokiem w Holandii 4-tomowej „Historii Malarstwa Światowego” postawić go w jednym rzędzie z Bruegelem, Vermeerem i Andy Warholem, i „nieco tylko niżej od Boscha”.

leppus_28   
wrz 29 2011 Drogi do Nikąd
Komentarze (0)

W ostatnich latach prawdziwą plagą w Polsce stały się osoby, które podają się za kogoś, kim nie są i twierdzą, że posiadają kwalifikacje, których w istocie nie posiadają. Modne jest zwłaszcza podawanie się za wykładowców akademickich. Józef W. np. przez całe 2 lata podszywał się pod profesora matematyki na Uniwersytecie Warszawskim i nikt się nie zorientował. Mało tego. Jego wykłady, zwłaszcza te dotyczące rachunku całkowego, przyciągały spore tłumy. Opublikował też szereg rozpraw naukowych na temat teorii prawdopodobieństwa. Jak się potem okazało wszystkie bez wyjątku pozbawione ładu i składu. Gdy afera wyszła na jaw i ujawnono, że szanowny profesor ukończył w życiu zaledwie szkołę podstawową, a i to z trudem, nikt nie mógł w to uwierzyć. Grono pedagogiczne uczelni poszło w zaparte, a najbardziej zaciekle Józefa W. bronił rektor uniwersytetu, który jak się potem okazało też był oszustem.

Na Politechnice Krakowskiej pracował niejaki Wojciech F., który nie tylko wykładał tam zasady mechaniki statycznej, nie mając o tym zielonego pojęcia, ale na dodatek robił to po angielsku, mimo że, jak potem ustalono nie znał ani jednego słowa w tym języku. Zajmował się tym skutecznie przez całe 3 semestry i nikt nie nabrał żadnych podejrzeń. Jeszcze dalej poszła Krystyna L. z Gdańska. Nie tylko podawała się za nauczyciela języka francuskiego, pracując na kilku różnych uczelniach językowych, ale jeszcze opublikowała kilka świetnie sprzedających się tłumaczeń. Jedno zostało nawet uznane za najlepsze tłumaczenie roku i zajęło wysokie miejsce pośród bestsellerów sieci wydawniczej Empik. Ta sama Krystyna L., zanim została wreszcie zatrzymana przez organy ścigania, była kilkakrotnie zatrudniana w charakterze tłumacza przez czołowych polskich polityków. Tłumaczyła m.in. wystąpienia prezydenta Kaczyńskiego w Brukseli, na forum parlamentu Unii Europejskiej, chociaż jak stwierdzono później jej znajomość francuskiego obejmowała tylko kilka podstawowych zwrotów.

Wiele osób podaje się też za zwykłych nauczycieli szkolnych. Według raportu tygodnika „Wprost” skala zjawiska może być większa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ilość ludzi, którzy udają nauczycieli może sięgać 30, albo nawet 40%. Mój własny nauczyciel języka polskiego, który uczył mnie przez 5 lat, jak się okazało posiadał dyplom, ale z dziedziny ogrodnictwa. W województwie świętokrzyskim odkryto szkołę, w której jedyną osobą, która naprawdę posiadała kwalifikacje do robienia tego, co robiła, był nocny stróż.

Co ciekawe trudno zrozumieć co stoi za pomysłem, by udawać kogoś innego i co popycha tych wszystkich ludzi do udawania. Żmudne przesłuchania licznych zatrzymanych nie przyniosły rozstrzygających wniosków. Kryminologom nie udało się sporządzić wiarygodnych portretów psychologicznych sprawców. Jak się wydaje jedynym źródłem tego procederu jest zwyczajna, ludzka skłonność do zrobienia czegoś głupiego. Do taniej, niczym nie uzasadnionej zgrywy.

Niektóre żarty bywają niebezpieczne. Ostatnio popularne jest np. podszywanie się pod lekarzy, w tym także chirurgów. Zatrzymany w Lublinie dowcipniś przez 22 lata praktyki lekarskiej wydał 6,832 ekspertyzy medyczne i żadne z nich nie było prawidłowe. Żartowniś spod Opola przez 4 lata wmawiał wszystkim pacjentom, którzy do niego trafiali, że zarazili się rzadką tropikalną chorobą o nazwie Bori-Bori. Doprowadziło to do całkowitego paraliżu miasta, a także kilku bójek w miejscowych aptekach, kiedy to zdenerwowani klienci bezskutecznie usiłowali zamówić lek na chorobę która nie istnieje. W szpitalu w Koluszkach, jak się okazało, ani jeden zatrudniony tam chirurg nie posiadał elementarnego nawet rozeznania w ludzkiej anatomii, a mimo to, zanim zdołano ich powstrzymać, dokonali oni szeregu skomplikowanych operacji, w tym kilku na otwartym sercu.

Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie miliardowe straty, jakie żarty te powodują w naszym i tak wątłym majątku narodowym. Na nadzwyczajnym posiedzeniu polskiego sejmu próbowano uchwalić daleko posunięte działania zaradcze, które miały opanować coraz groźniejszą sytuację. Po godzinie ożywionego posiedzenia musiano zacząć od nowa, gdyż jak się okazało osoba prowadząca obrady jedynie podszywała się pod marszałka sejmu. W istocie nikt jej tam wcześniej nie widział.

Na prędce przeprowadzone dochodzenie ujawniło, że ponad połowa ludzi, obecnych na sali tylko udaje posłów. Większość zresztą robi to od lat, wydając masę idiotycznych oświadczeń prasowych i wnosząc dziesiątki wniosków, które nie dość że niczemu nie służą, to jeszcze kompromitują partie, z których rzekomo pochodzą. Wśród zatrzymanych było kilka osób podejrzanych wcześniej o rozmaite przestępstwa, oraz poszukiwany listem gończym, wspomniany wcześniej Józef W.

Aresztowanych usiłowano przetrasportować do okolicznego aresztu, ale nie udało się to, gdyż policjanci, którzy mieli to zrobić okazali się grupą żartownisiów i przy pierwszej nadażającej się okazji sami wzięli nogi za pas. Natychmiast wysłano za nimi pościg, ale ten ugrzązł w okolicach Sieradza, gdyż firma, budująca wcześniej w tamtych rejonach autostradę jedynie udawała, że umie to robić, w istocie nie mając o tym pojęcia.

W toku dalszych wyjaśnień okazało się, że nie jest to odosobniony przypadek. Np. odcinek autostrady Radom-Kielce został, z niewiadomych powodów, prawdopodobnie w wyniku żartu, zbudowany pomiędzy Turowem i Myślenicami. Do wielu miast w ogóle nie można dojechać. Dla przykładu nie da się przejechać z Bielska Białej do Zakopanego. Droga wije się szalonymi kaskadami przez całe kilometry, by urwać się niespodziewanie w okolicach Górnego Wiśnicza. A do miejscowości Rudno na Powiślu w ogóle nie ma drogi. Nie da się tam dojechać z żadnej strony, nawet rowerem.

Można sobie wyobrazić dramatyczne historie, które stoją za tymi pomyłkami. 52-letni ojciec trójki dzieci, który nieopatrznie utknął w Elblągu, od 3 lat bezskutecznie usiłuje się dostać do leżącego nieopodal Andrychowa, gdzie utknęła jego zrozpaczona rodzina. Zbudowana ostatnio autostrada z niemieckiego Drezna, prowadząca przez Lubiąż do Poznania, została tak zaprojektowana, że wykonuje ona pętlę w okolicach Ciechanowa i jakby nigdy nic wraca z powrotem do Drezna. Dodatkowo po drodze jakiś dowcipniś postawił kilka dodatkowych bramek, pobierających opłaty, co dodatkowo doprowadza do szału podróżujących tamtędy kierowców. Podobne niespodzianki czekają na kogoś, kto nieopatrznie wybierze nowo wybudowaną obwodnicę Tarnowa. Można na nią wjechać, ale nie sposób z niej wyjechać. Grupy szybkiego reagowania każdego dnia ściągają stamtąd pasażerów, nierzadko znajdujących się u progu wyczerpania.

Niebezpieczne jest też korzystanie z polskich lini lotniczych oraz biur turystycznych. Podczas niedawnego lotu z Berlina do Poznania, tuż po starcie, pilot przyznał się, że pierwszy raz siedzi za sterami. Udało mu się co prawda wystartować, ale nie ma najmniejszego pojęcia co zrobić, żeby gdzieś wylądować. Jedno biuro podróży z Wrocławia od kilku lat pobierało od klientów spore pieniądze, po czym wysyłało ich w zupełnie inne miejsce, niż to, do którego owi klienci chcieli polecieć. Mniejsza o sytuacje, w której wybierający się na Taithi trafiają na Mauritius, albo inne Seszele. W takim wypadku mało kto jest w stanie się rozeznać, że zaszła pomyłka. Gorzej jednak kiedy wycieczka, ubrana jedynie w kąpielówki, wyposażona w olejek do opalania i leżak dociera do znajdującego się pod kołem podbiegunowym fińskiego Ljotljeni, gdzie tempertura w nocy spada poniżej -40 stopni. W takiej sytuacji przekonanie wczasowiczów, że znajdują się w strefie podzwrotnikowej wymaga naprawdę sporego tupetu.

leppus_28   
wrz 28 2011 Utylizacja odpadków
Komentarze (0)

Zaczęło się od tego, że dostałem list z Urzędu Miasta, w którym napisane było, że mam się stawić dnia 26 czerwca, w budynku Użyteczności Publicznej, przy ulicy kwiatowej w celu „utylizacji”. Pomyślałem, że źle przeczytałem, więc przeczytałem ponownie. A następnie jeszcze raz. Za każdym jednak razem słowo brzmiało tak samo. „Utylizacja”. Zastanowiłem się, czy może nie miesza mi się coś w głowie. Czasem zdaża mi się, że mylę ze sobą dwa podobnie brzmiące słowa. Np. aktywacja i akwizycja. Możliwe też, że słowo „utylizacja” ma jakieś inne znaczenie od tego, które mi przychodzi do głowy.

W każdym razie list stwierdzał, że mam się zgłosić osobiście (nie wiem jak można się gdzieś zgłosić nie osobiście), z ważnym dowodem osobistym lub innym dowodem tożsamości. Wtedy pomyślałem, że być może padam ofiarą żartu. Obejrzałem list dokładnie. Sprawdziłem datę, podpis i pieczęć Urzędu Miasta. Wyglądały na autentyczne. Chociaż wciąż nie wiedziałem jak mam na to zareagować.

Następnego dnia zwolniłem się z pracy i poszedłem, by całą sprawę jak najprędzej wyjaśnić. Na recepcji pokazałem list i zostałem skierowany do Działu Reklamacji. Tam powiedziano mi, że muszę iść do Działu Korespondencji, skąd przekierowano mnie do Działu Pomyłek. W Dziale Pomyłek nasłuchałem się kilku nieprzyjemnych rzeczy na swój temat, aczkolwiek zupełnie nie związanych ze sprawą, po czym kazano mi przejść do Działu Zażaleń. Było ono jednak nieczynne, więc wszedłem do znajdującego się obok Działu Planowania.

Tam ucieszyłem się, bo nikogo nie było, a we wszystkich poprzednich działach petenci wylewali się aż na korytarz i za każdym razem stać musiałem w kilometrowych kolejkach. Postanowiłem więc wykorzystać sytuację. Gdy dorwałem się do urzędnika wyłożyłem całą swoją sprawę, skutecznie uniemożliwiając mu dojście do głosu. Urzędnik był bardzo miły. Od razu powiedział, że mój problem pozostaje całkowicie poza zakresem jego obowiązków, że pracuje tu już od roku i nie udało mu się jak dotąd załatwić skutecznie żadnej rzeczy, oraz że ma akurat przerwę obiadową, a w czasie przerwy obiadowej przyjmowanie petentów jest zabronione, ale zobaczy, co da się zrobić.

Uspokojony tym wróciłem do domu i szybko zapomniałem o całej sprawie. Jak się jednak okazało sprawa nie zapomniała o mnie. Tydzień później przyszła kara za niestawienie się w celu dokonania utylizacji. Zasądzili mi 100 złotych i zagrozili, że jeżeli dalej uchylał się będę od pojawienia się w wyznaczonym miejscu, skierują sprawę na kolegium. Następnego dnia poszedłem jeszcze raz do Urzędu Miasta, tym razem zupełnie wyprowadzony z równowagi.

Poprosiłem o widzenie z tą samą osobą, z którą rozmawiałem poprzednio i która obiecała mi, że załatwi moją sprawę. Okazało się to jednak niemożliwe. Została zwolniona za przyjmowanie petentów w czasie przerwy obiadowej. Bezradny podreptałem do Działu Zażaleń, które tym razem było czynne, i opowiedziałem całą historię jeszcze raz komuś innemu. Była to kobieta w wieku nieokreślonym, która nie spuszczała ze mnie wzroku i nie zmieniała swego wyrazu twarzy, który zdefiniowałbym jako: „człowieku, o co ci chodzi do jasnej cholery”.

Kobieta ta wysłała mnie do Działu Utylizacji, którego nie mogłem jednak znaleźć, gdyż jak się okazało został akurat przeniesiony do Urzędu Wojewódzkiego. Nie byłem jednak w stanie ustalić którego. Na wszelkie pytania z mojej strony, czy jest to urząd naszego województwa recepcjonistka zachowywała niewzruszony spokój i niezmiennie odpowiadała: „prawdopodobnie”. Wtedy zarządałem widzenia się z kierownikiem całego urzędu, ale zostałem wyśmiany. Następnie przyszedł ochroniarz, który grzecznie, acz stanowczo wyprowadził mnie na zewnątrz.

                *

Pomyślałem wtedy, że zabieram się za całą sprawę od złej strony. Sięgnąłem po telefon i zacząłem dzwonić. Najpierw do recepcji, która przekierowała mnie do jednego działu, ci do następnego i tak dalej. Po 15 minutach byłem z powrotem w punkcie wyjścia, to znaczny na recepcji, ale bynajmniej nie zniechęcało mnie to. Dzwoniłem dalej i miałem zamiar to robić aż do skutecznego załatwienia sprawy. Powiedziałem sobie, że nikt ani nic nie zdoła mnie zniechęcić.

Rozmawiałem więc z kolejnymi osobami i pomału zacząłem się wyznawać z grubsza w strukturze urzędu, w połączeniach pomiędzy kolejnymi jego komórkami. Dowiedziałem się np., że Dział Telefoniczny jest zawsze zajęty, a do Działu Pozytywnych Relacji z Klientami lepiej nie dzwonić, bo conajwyżej cię opierniczą. Odkryłem też jak szybko wracać do recepcji, ilekroć zabłądziłem i że „wysłać kogoś do pokoju 307” to znany dowcip, bo nie ma żadnego pokoju 307.

Urząd był gigantycznym, zdawać być się mogło z pozoru nieskończonym labiryntem, pełnym telefonów i pokoi, które nie bardzo wiadomo było do czego służą. Z początku nie dało się w nim zauważyć żadnej logiki czy prawidłowości. Z czasem jednak odkryłem rozmaite reguły, którymi się rządził. Nie mogąc wszystkiego spamiętać rozrysowywałem sobie schemat urzędu kredą na ulicy. Potem jednak zrezygnowałem, bo brakło mi ulicy.

Pomimo jednak włożonego w to wszystko czasu i wysiłku żadnych wymiernych sukcesów nie osiągnąłem. Nie udało mi się ustalić skąd wyszły listy, które do mnie wysłano i nie dotarłem do nikogo, kto wytłumaczyłby mi, o co tak w ogóle chodzi. Przy czym czasem wydawało się, że jestem już tuż tuż. Że od rozwiązania zagadki dzieli mnie dosłownie jeden krok. Jedna ściana i jedne drzwi. Za każdym jednak razem pokonanie owej ostatniej przeszkody okazywało się niemożliwe.

Wreszcie zrozumiałem. Nie dało się przejść labiryntu. System telefoniczny był tak pomyślany, by nigdzie nie można było się dodzwonić. Pracownicy byli doskonale przeszkoleni na okoliczność pojawienia się takiej sytuacji i trudno było liczyć na ich potknięcie. Wiedzieli, co mają robić, by zawsze bez pudła wysłać mnie na manowce. By z uśmiechem na ustach odesłać wgłąb korytarza, który nigdzie nie prowadził.

Wreszcie straciłem cierpliwość. Po dwóch dniach nieprzerwanego gadania przez telefon i słuchania muzyczek lecących w celu umilenia mi czasu czekania, dostałem zapalenia ucha. Słyszałem szum w bębenkach i lekarz zabronił mi używania komórki przynajmniej przez tydzień.

                *

Po tej porażce długo zastanawiałem się, co mam robić. Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie genialne w swojej prostocie. Tak znakomite, że aż się zdziwiłem dlaczego wcześniej na to nie wpadłem. Postanowiłem, że zaatakuje ich z innej strony. Pobiję ich własną bronią. Korespondencyjnie.

Napisałem list, w którym wytłumaczyłem, że jest mi szalenie przykro, ale nie mogę poddać się proponowanej utylizacji, z powodów zdrowotnych, a także dlatego, że zakazuje mi to wyznawana przeze mnie religia. Rzecz jasna nie wymieniłem jaka. Niech kombinują sami, skoro są tacy sprytni.

List wysłałem i nie czekałem nawet tygodnia, jak przyszła odpowiedź. Podpisana przez tę samą osobę i z tą samą pieczątką urzędu na kopercie. Napisali, że niestety proces utylizacji jest już w toku, nabrał mocy urzędowej i nie można go powstrzymać, jako że dwa dni wcześniej upłynął czas na odwołanie z mojej strony.

Nie dałem się zbić z tropu i napisałem, że skoro nie mogą go odwołać, to w takim razie wnoszę o kasację. Odpisali, że kasacja i utylizacja to synonimy, więc proszę o to samo co sami mi oferują, a to pozbawione jest sensu. Napisałem, że nie chodzi mi o kasację mnie tylko o kasację procesu utylizacji. Odpisali, że kasacja kasacji jest niemożliwa, gdyż nie ma umocowania w obowiązującym prawie. Zapytałem, czy nie można byłoby ją umocować, dla ogólnego dobra rzecz jasna. Odpowiedzieli, że mogą postarać się o to, ale dopiero po zakończeniu procesu utylizacji.

Wtedy zarządałem dokładnego wyjaśnienia przyczyn mojej utylizacji. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałem 13 stron maszynopisu, gęsto zapisanego literami i cyframi. Była to w skrócie cała historia mojego życia, od czasów szkolnych, przez karierę zawodową, ze szczególnym uwzględnieniem życia osobistego. Wyszczególniono w niej wszystkie moje sukcesy i porażki, dołączono raporty medyczne, a nawet opinię psychologa, u którego byłem gdy miałem 8 lat.

Na końcu napisane było, że jak wynika niezbicie z wyszczególnionych powyżej faktów moje istnienie jest całkowicie społecznie zbyteczne. Jako obywatel nie wnoszę do społeczeństwa niczego takiego, co byłoby konieczne dla istnienia tego społeczeństwa. Innymi słowy jestem nieproduktywny, a nawet szkodliwy. Rocznie produkuję 2 tony śmieci, nie dając w zamian niczego, co miałoby jakiekolwiek zastosowanie.

Moi znajomi nie cenią mnie i nie wynoszą zbyt wiele ze znajomości ze mną. Na jednego czy dwóch miałem nawet wpływ negatywny, bo przeze mnie wpadli w alkoholizm. Z kolei sąsiedzi określili mnie jako „uciążliwego”. Niektórzy wskazują na mnie jako powód własnej bezsenności i złego samopoczucia, co jest poważnym problemem, gdyż jak się okazuje w odróżnieniu do mnie wykonują pracę społecznie istotną.

Moja była żona oceniła, że zmarnowałem 5 lat jej życia, a obecna dziewczyna, z którą się spotykam potrzebuje aż 10 sekund by sobie przypomnieć jak mam na imię. W ankiecie, którą wypełniła na mój temat, w rubryce „życie seksualne” wpisała „bardzo kiepsko”, a w miejscu, gdzie miała ocenić poziom „życia intelektualnego” jakie prowadzimy napisała „bez komentarza”.

Nie mam dzieci i nie rokuję szans na awans w pracy, którą wykonuje. Przez 10 ostatnich lat mojej kariery błędy, które zrobiłem pociągnęły za sobą stratę w majątku narodowym w wysokości 323 tysięcy złotych, podczas gdy korzyści, które wywołałem swoją pracą to zaledwie 262 tysiące. Jednym słowem państwa, w warunkach kryzysu, nie stać na to, żebym pracował. Nie było problemu, gdy był boom gospodarczy, ale obecnie konieczne jest szukanie oszczędności. Nawet jeżeli wymaga to sporych poświęceń.

Możnaby oczywiście wysłać mnie na bezrobocie, ale wtedy też byłbym społecznie szkodliwy, pobierając zasiłek i nic nie wnosząc do systemu, na którym bym żerował. W tej sytuacji jedynym wyjściem jest całkowita eutanazja. Natychmiastowe i nieodwołalne zakończenie wszystkich procesów życiowych. A dalsze odwlekanie tej trudnej decyzji tylko powiększa ogólne koszty.

Po zapoznaniu się z całą tą argumentacją nie pozostało mi nic innego jak przyznać urzędowi rację. Na utylizację zgłaszam się jutro z samego rana. Z dowodem osobistym rzecz jasna i 100 złotymi zaległej kary. Mam nadzieję, że na sam koniec nie zasądzą mi żadnych odsetek...

leppus_28   
wrz 27 2011 Zagadka Automatycznych Farm
Komentarze (0)

Historia jest pełna zagadek. Wielu do dziś nie udało się rozwiązać. Tak jak zagadki rzeźb z Wyspy Wielkanocnej czy ogromnych ociosanych kamieni odnalezionych wokół miasteczka Baalbek w północno-wschodnim Libanie. Pomimo wysiłku wielu pokoleń badaczy nie zdołano wyjaśnić przyczyn ich powstania. Wśród niewyjaśnionych tajemnic przeszłości są też takie, o których mało kto słyszał. Rzadko piszą o nich podręczniki historii. Czas przykrył je grubą warstwą kurzu, a dokumenty na ich temat zalegają najniższe półki zapomnianych archiwów, do których nikt już dziś nie dociera. Jedną z takich właśnie zagadek jest słynna swego czasu, ale potem zupełnie prawie zapomniana, sprawa tajemniczych Automatycznych Farm, zrzucanych przez amerykańskie wojska na terenie Wietnamu w latach 60-tych.

Farmy, w postaci bardzo skondensowanej, umieszczane były w specjalnych kapsułach. Zrzutów dokonywały samoloty typu B-52. Kapsuła opuszczana była na spadochronie. Miejsce upadku było dość dokładnie ustalone i starano się, by ewentualne odchylenia, spowodowane wiatrem oraz innymi czynnikami atmosferycznymi było jak najmniejsze. Po wylądowaniu kapsuła otwierała się. Następnie przy pomocy sprytnie pomyślanego mechanizmu pneumatycznego następowało nadmuchanie całej farmy, w skład której wchodziły wszystkie potrzebne do jej pielęgnacji urządzenia. Farma nie była mała. Miała ok. 40 metrów długości i 15 szerokości. Była ogrodzona prawie metrowym drewnianym płotem, a w jej centrum znajdował się skromny, ale wyposażony ze smakiem, domek farmera. Dwa razy dziennie farmę obchodził sam farmer, w pełni zautymatyzowany, wyposażony w system kamer i czujników, które były podówczas szczytem możliwości technicznych, jakimi dysponowali Amerykanie. 

W okresie od marca 1966 do sierpnia tego samego roku zrzucono łącznie 68 takich farm. Były one takie same, z niewielkimi tylko modyfikacjami w stosunku do modelu pierwszego, dostrzegalnymi jedynie przez specjalistów. Cała operacja nosiła kryptonim KV-1406-L i była wysoce utajniona. Ani piloci, którzy dokonywali zrzutów, ani agenci CIA bezpośrednio zaangażowani w ich przeprowadzenie, nie znali celu ich istnienia. Wietnamczycy początkowo sądzili, że mają do czynienia z podstępem i nie zbliżali się do dziwacznych obiektów. Dopiero mniej więcej od listopada 1967, po uprzedniej akcji rozpoznawczej, mającej na celu zbadanie i ewentualne odminowanie farm, przystąpiono do ich demontażu. Większość farm zostało zniszczonych do maja 1968 roku. Wiadomo, że kilka uległo awarii podczas lotu lub w wyniku defektu nie rozłożyła się.

Jednak jeszcze w roku 1986 natrafiono w północnym Wietnamie na farmę, która znajdowała się w odległym miejscu dżunglii, daleko poza terenami zaludnionymi. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że wciąż działa. Baterie nadal napędzały niewysokiego farmera, a spryskiwacze amerykańskiej produkcji wciąż uparcie spryskiwały otaczające je grządki. Jedynie z psa, który miał oszczekiwać potencjalnych intruzów, uszło już powietrze i zamiast szczekania wydawał z siebie jedynie nieprzyjemne, niskie zawodzenie. Odkrycie to ponownie zwróciło uwagę opinii publicznej, która w czasie wojny w Wietnamie miała ważniejsze sprawy na głowie od śledzenia tajemniczych farm, zrzucanych przez wojsko. Trzech dociekliwych dziennikarzy New York Timesa zajęło się sprawą i po prawie 2 latach prywatnego dochodzenia ustaliło wszystkie szczegóły tej zadziwiającej historii. 

Po raz pierwszy ujawniono wtedy akta dotyczące Automatycznych Farm, które dotąd przechowywane były pod kluczem w centrali CIA w Waszyngtonie. Oczom zdumionego społeczeństwa ukazała się skomplikowana i pełna rozmachu operacja, na którą składała się współpraca wojska, służb wywiadowczych, ale także wybitnych konstruktorów czołowych amerykańskich firm, jak również biologów, chemików i specjalistów od uprawy ziemi. Łącznie przebadano prawie 3 tony dokumentów, zatwierdzanych przez bardzo wysoko postawione osoby, dotarto do drobiazgowych planów technicznych i map. Nie udało się tylko ustalić jednego. Celu przeprowadzenia całej operacji. Jak się wydawało farmy nie miały jakiegokolwiek sensownego zastosowania. Ani militarnego, ani ekonomicznego, ani naukowego. Były zrzucane i pozostawiane same sobie, jakby ktoś o nich zapomniał. Nikt, do kogo dotarli dziennikarze „New York Timesa” nie potrafił udzielić wyjaśnienia po co istniały. 

Jak się okazało osobą, która prawdopodobnie całą tę operację wymyśliła i od początku koordynowała był bardzo wysoki oficer CIA, działający przy Białym Domu. Miał on ścisłe powiązania z prezydentem USA i dysponował środkami, które umożliwiły mu przeprowadzenie wszystkiego, a także tak daleko posunięte utajnienie tego, co się odbywało. Niestety nigdy nie wyjaśni on już niczego, gdyż zmarł w 1978 roku. Jego najbliższy asystent, zapewne jedyna osoba wtajemniczona w sekrety operacji KV-1406-L zginęła w 1983 roku w dość podejrzanie wyglądającym wypadku kolejowym. Wraz z nią nie ma już dzisiaj możliwości byśmy dotarli do prawdy. Co nie przeszkadza w stawianiu wielu szalonych teorii na ten temat. Wszystkie jednak są jedynie wytworami czyjejś wyobraźni, spekulacjami, nie popartymi żadnymi faktami.  

Chyba najbardziej zaskakujące wyjaśnienie zagadki przedstawił jeden z pilotów amerykańskich, którzy dokonywali lotów nad Wietnamem w latach 1966-67. Twierdził on, że wraz z nastaniem wiosny farmy zaczynały kwitnąć, przybierając intensywny czerwony kolor, wyróżniający je spośród ciemno-zielonego otoczenia. Kolor ten był widoczny z bardzo dużej wysokości. Z 25 tysięcy metrów widać było wszystkie farmy. Wtedy układały się one w delikatnie, ale wyraźnie dostrzegalny napis „kocham Cię”. Ale to tylko teoria, której już nikt nigdy nie potwierdzi.

leppus_28   
wrz 26 2011 Dzień Łosia
Komentarze (0)

W czwartek był 3 września, a jak powszechnie wiadomo 3 września to Międzynarodowy Dzień Łosia (ang. International Moose Day). Dokładna nazwa brzmi: „Międzynarodowy Dzień Łosia oraz innych dużych zwierząt futerkowych, takich jak: lew, tygrys, borsuk, mysikrólik i inne”. Skupmy się jednak na łosiu. Oto garść informacji potrzebnych przy pierwszym kontakcie z łosiem, wynotowana przeze mnie z artykułu dotyczącego łosi, na który przypadkiem natrafiłem:

Przede wszystkim sprawa najważniejsza: jak nie zostać rozpoznanym przez łosia. Otóż pierwszą zasadą jest, że nie da się nie zostać rozpoznanym przez łosia. Łoś zawsze nas rozpozna i nic nie da się na to poradzić. Jest to tzw. Pierwsza Zasada Łosia.

Kiedy spotkamy łosia należy go czymś zaskoczyć. Zaskoczony łos traci rozeznanie i wpada w panikę. Może wtedy ze strachu zacząć udawać, że nie jest łosiem, ale np. wiewiórką. Jest to trudne, jako ze wiewiórka jest malutka, a łoś ogromny. Zwłaszcza zaskoczony łoś. Zdaniem leśników łosie udające wiewiórki to ostatnio prawdziwa plaga.

Łoś to zwierzę płochliwe. Do tego stopnia, że poziom płochliwości u zwierząt wyraża się w jednostkach zwanych Łosiami. Spotykano łosie, które osiągały płochliwość rzędu 4-4.5 Łosia na metr kwadratowy. Zdaniem specjalistów poziom ten powoduje, że zwierzę staje się praktycznie niewidoczne. 

Łosie są humorzaste. Możemy cały dzień łazić po lesie i nie spotkać żadnego. Jestem pewny, że każdy zna to z autopsji. 

Istnieje prawie że nieskończona ilość rodzajów łosi. Najczęściej spotyka się: łosie zielone, różowe i fioletowe. Poza kolorem różnią się one wielkością i ceną. Zdarzają się też, chociaż rzadko, łosie ukryte. Rzadkość ich występowania wynika z tego, że z reguły jak takiego spotkamy, to nie jest to już łoś ukryty. Albo to wcale nie łoś. Bywają też łosie śpiewające. Nie ma natomiast łosi tańczących. Nie wiadomo dlaczego.

Jeżeli zostaniemy zaatakowani przez łosia nie należy uciekać, bo to go zdenerwuje. Nie można też gestykulować oraz zaczynać zdań od słów „o ile mnie pamięć nie myli”. Zdenerwowany łoś zaczyna się jąkać i traci panowanie nad sobą. Z kolei niewyspany łoś bywa złośliwy. Stąd powiedzenie: „złośliwy jak łoś”.  

Łosie są drażliwe. Ale nie aż tak bardzo jak np. borsuki. Mimo to z łosiem nie można rozmawiać na tematy polityczne. Chyba że mamy ochotę oberwać kopytem w nos. 

Życie seksualne łosi jest podobne do życia seksualnego człowieka. Z wyjątkiem tego, że wśród łosi dominuje pozycja „na łosia”. Należy zaznaczyć, że jest ona niewykonalna dla człowieka, z powodu braku odpowiedniej ilości kończyn. 

Przeprowadzono kilka prób latania wśród łosi, ale jak na razie bez powodzenia. Dotychczasowa statystyka lotów nie napawa optymizmem: 34 starty, 34 ofiary śmiertelne wśród łosi. Mimo to próby mają być kontynuowane, na wyraźne życzenie łosi.  

W ostatnich latach poważnym problemem jest wzrastająca liczba samobójstw wśród łosi. Generalnie nie jest łatwo być łosiem. Głównie z powodu istnienia ogromnej presji społecznej wywieranej na łosia. Żeby zrobił karierę, założył rodzinę itd. Wiele łosi nie wytrzymuje tego psychicznie. Z tego względu szerzy się pijaństwo i narkomania. Hordy odużonych łosi dewastują znaczne połacie łasu. Zwłaszcza po meczu. 

Jeżeli widzimy pijanego łosia, leżącego w rowie nie reagujemy. Po pierwsze i tak nie da się nic zrobić, a po drugie co nas to obchodzi? Należy podejść do zagadnienia następująco: „Umiał sam wleźć, to sam wylezie”. 

Najczęściej występujące choroby psychiczne wśród łosi: Łosiopatia (kwestionowanie, że jest się łosiem, bardzo częste zwłaszcza wśród młodych osobników), Łosiopatologia (twierdzenie, że łoś ma zawsze rację, wyłącznie z tego powodu, że jest łosiem) oraz Łosiowatość (podchodzenie do życia z nadmierną powagą). 

Ostatnio pojawiły się hasła typu: „i ty możesz zostać łosiem”. Klinika w Nowym Jorku reklamuje się, że jako pierwsza wykonuje operacje zmiany gatunku. Operacja kosztuje ok. 4 tysięcy dolarów i trwa tydzień. Obejmuje nie tylko wszystkie potrzebne ingerencje chirurgiczne, ale także: naukę muczenia i przerzuwania trawy. Na odchodnym dostajesz symboliczny worek owsa i mapę, na której zaznaczono drogę do najbliższego lasu. 

Popularne staje się też publiczne przyznawanie się do tego, że się jest łosiem. Wiadomo, że łosiami było wiele wybitnych postaci historycznych, jak choćby książę Józef Poniatowski. Oczywiście Polska pod tym względem jak zwykle pozostaje w tyle i napomknięcie w towarzystwie, że jest się łosiem niezmiennie wywołuje jęk zdziwienia. 

Pozostałe potrzebne informacje na temat łosia znaleźć można w ilustrowanej Encyklopedii Łosia, tzw. Łosioklopedii. Chciałbym zwrócić szczególną uwagę na tom 19 i stronę 814. Tam, gdzie jest napisane: „Tresura i hodowla łosia, podrozdział: łosie akwariumowe”.

leppus_28   
wrz 25 2011 Teatr Eksperymentalny
Komentarze (0)

Mija właśnie trzecia rocznica śmierci Zacka Macanaya, jednego z najbardziej śmiałych innowatorów współczesnego teatru. I jednocześnie jednego z tych, których nie zrozumiano. Odtrącono i szybko zapomniano. Nie trafił on do podręczników, ani na cokoły. Jego imieniem nie nazywa się ulic. Tym bardziej warto przedstawić tę ciekawą i barwną postać.  

Macanay należał do tych twórców teatralnych, którzy starali się przekraczać tradycyjne ramy teatru. Zacierać granice między widzem i aktorem. Niewątpliwie szedł on drogą, wyznaczoną przez wielkie nazwiska Stanisławskiego, Grotowskiego i innych, ale w swym zdecydowaniu posuwał się dalej. Zdaniem wielu zbyt daleko...

Przedstawienia Macanay’a przerywane były dziwnymi wydarzeniami. Na scenę wdzierali się ludzie, żądający ich przerwania. Dochodziło do bójek. Podczas jednego z występów widz, zniesmaczony kiepską grą jednego z aktorów, wszedł w pewnym momencie na scenę i uderzył go w twarz. Widzowie byli stale zaskakiwani obrotem wydarzeń i nie byli w stanie powiedzieć, jak wiele z nich było zainscenizowanych przez autora, a co rozgrywa się naprawdę. Przedstawienia spóźniały się o całe godziny. Podczas jednego z nich na scenie pojawiły się dwie różne grupy teatralne, prowadząc niekończący się spór o to, kto ma wystąpić. Aktorzy często mylili się i nie pamiętali swoich kwestii. Niekiedy pojawiali się pijani, dostawali czkawki, tudzież wtrącali do tekstu przekleństwa. Czasem brakowało kogoś z ekipy, albo pojawiał się spóźniony. Wbiegał na scenę zdyszany, z pianką do golenia na twarzy i ze skarpetkami w różnym kolorze. Pozostali z reguły udawali, że nic się nie stało, co było trudne, zwłaszcza gdy nieobecny miał do wypowiedzenia większość tekstu.  

Na prowokacyjnym przedstawieniu „Króla Leara” według Szekspira aktorzy omyłkowo wystąpili w strojach z Moliera, za co osobiście przepraszał Macanay po zakończeniu. Na kolejnej inscenizacji, tym razem „Hamleta” doszło do jeszcze większego zgrzytu. Występujący w głównej roli męskiej aktor wypowiadał bowiem tekst „Hamleta”, natomiast partnerująca mu aktorka posługiwała się tekstem z „Makbeta”, co doprowadziło na scenie do kompletnego chaosu. Kontynuowanie jednego z przedstawień zostało uniemożliwione przez osobnika, który siedząc w środku widowni notorycznie dopowiadał kwestie od siebie do tych wypowiadanych ze sceny. Podczas wystawiania „Pygmalionu” George’a Bernarda Shawa jeden z aktorów stwierdził nagle, że nie ma zamiaru dalej ciągnąć tej szmiry i zszedł ze sceny. Na „Śniegach Kilimandżaro” według Hermingwaya aktorka rozkleiła się niespodziewanie i zamiast tekstu zaczęła opowiadać o swoim nieudanym małżeństwie. Co zresztą okazało się bardziej interesujące od samej sztuki. Do prawdziwego buntu doszło podczas „Czarownic z Salem”. Aktorzy, niezadowoleni z przebiegu akcji, zaczęli ją samowolnie zmieniać, usiłując doprowadzić do happy endu. Doszło do przepychanki między nimi i reżyserem, który stracił panowanie nad sobą i próbował sam odegrać rolę głównego inkwizytora. Na szczęście powstrzymano go. 

Z czasem przedstawienia Macanay’a zaczęły przybierać formę coraz bardziej gwałtowną i nieprzewidywalną. Kiedyś na scenę wpadł mężczyzna, oskarżający jednego z aktorów o sypianie z jego żoną. Wydobył sporej wielkości pistolet i zastrzelił dwie główne postacie. Został szybko obezwładniony przez policję, a pozostali przy życiu aktorzy wykazali się wielkim chartem ducha, usiłując dograć przedstawienie do końca. Co nie było łatwe, jako że była to komedia. Kiedy indziej do teatru wdarła się grupa islamskich zamachowców samobójców, terroryzując i aktorów i widownię. Tym razem sprawa była podejrzana, bowiem sam Macanay twierdził, że nic o tym nie wiedział. Pojawiła się teoria, że coraz więcej osób przychodzi na jego przedstawienia na rozróbę i że nie panuje on nad tym, co się dzieje. Z tego powodu opinia publiczna zaczęła się domagać, by uniemożliwić mu dalszą twórczość. Kilku wpływowych krytyków teatralnych rozpętało kampanię oszczerstw przeciwko niemu, żądając zamknięcia jego teatru, a nawet jego samego.

Sprawa niejako rozwiązała się sama. W maju 2006 roku Zack Macanay zginął tragicznie, w wieku zaledwie 33 lat. Odszedł tak jak przystało na prawdziwego człowieka teatru, czyli na scenie. Podczas przesadnie realistycznej sceny ścięcia Ludwika XVI.  

Ale pamięć o jego dokonaniach wciąż żyje w naszych sercach. Zack. Nie zapomnimy o Tobie...

leppus_28   
wrz 24 2011 Zamachy bombowe
Komentarze (0)

Najlepszy sposób planowania wakacji polega na śledzeniu wieczornych wiadomości. Wystarczy rezerwować wczasy w tych miejscach, gdzie doszło do jakichś zamachów bombowych. Ostatnio np. najlepszym pod tym względem celem turystycznym jest Majorka. Gdy tylko dowiedziałem się o wybuchach, które pociągnęły za sobą śmiertelne ofiary od razu pospieszyłem do najbliższego biura podróży, z miejsca wykupując wyjazd na cały tydzień. Zapłaciłem za to śmieszne pieniądze, mniej więcej tyle, ile kosztowałaby mnie przejażdżka do Cork i z powrotem. Wystarczy jedna, albo dwie bomby i ceny zawsze lecą na łeb na szyję. Zwłaszcza tanie robią się hotele, które padły ofiarami zamachów. Oczywiście te, które uległy częściowemu, a nie całkowitemu zniszczeniu. Trzeba tylko wcześniej sprawdzić co dokładnie zostało uszkodzone. Jeżeli bomba wybuchła w recepcji, albo w basenie, można to jakoś przeboleć. Jeżeli wyleciało w powietrze jedno skrzydło, pełne amerykańskich turystów – nic nie szkodzi. Jeśli natomiast bomba eksplodowała w kuchni – należy się zastanowić. Na miejscu żywimy się w miejscach bezpośrednio zagrożonych, co zmniejsza koszty utrzymania. Najniższe ceny są tam, gdzie dana organizacja terrorystyczna zapowiedziała kolejne zamachy. W ten sposób można się najeść za wszystkie czasy w najbardziej luksusowych restauracjach za pół darmo.

 

Ja sam robię tak od lat i zawsze dobrze na tym wychodzę. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu wróciłem z wycieczki do Meksyku, którą po wybuchu epidemii świńskiej grypy, wpychali ludziom za bezcen. W samolocie byłem zupełnie sam, dzięki czemu mogłem się rozwalić w pierwszej klasie, a cztery stewardesy obsługiwały mnie na zmianę, stale donosząc krewetki i szampana. Było to wszystko prawie tak cudowne jak wczasy na Bali w 2002, które sobie zafundowałem po atakach islamskich fundamentalistów. Niczego się nie da porównać z sytuacją, kiedy jest się samemu w sześciogwiazdkowym hotelu, a wykupienie pola golfowego na cały dzień kosztuje 5 dolarów. Tak się najadłem wtedy owoców cytrusowych, że do dzisiaj mi się odbija. Podobnie było jak wybrałem się do Indonezji po tym, jak uderzyło tam tsunami. Nigdy też nie zapomnę wakacji w Sarajewie, jeszcze podczas trwania wojny w Jugosławii. Nic dziwnego, że gdy tylko słyszę w telewizji o jakiejś kolejnej klęsce żywiołowej od razu zacieram ręce. Nic mnie nie wprawia w tak dobry nastrój jak wiadomość o trzęsieniu ziemi albo katastrofie samolotu. Przyznaję, że najwięcej jednak zawdzięczam międzynarodowemu terroryzmowi. Zwłaszcza arabskiemu. Dzięki niemu zleciałem już prawie cały świat i to za grosze. Z tego powodu moja sympatia i wdzięczność wobec rozmaitych mułłów i innych ludzi w turbanach po prostu nie ma granic.

leppus_28   
wrz 23 2011 Stary Manuskrypt
Komentarze (0)

List prof. ks. Henryka Olszewskiego, nadesłany do redakcji pisma „Tygodnik Powszechny”, wydrukowany dnia 22.08.2002:

Rzadko zdarza się, by artykuł, wydrukowany w prasie codziennej, wywołał takie wrzenie, tyle komentarzy i aktów świętego oburzenia, co w przypadku artykułu księdza Malinowskiego, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” dnia 7 lipca bieżącego roku. Znajdowało się tam tylko część argumentów, jeżeli możemy tak nazwać to, czym posługuje się ksiądz Malinowski, w całości zawarte w wydanym 2 dni wcześniej, lipcowym numerze „Wiedzy i Życia”.

Rewelacje tam przedstawione poruszyły, jak się wydaje, najczulsze struny polskiej religijności, poczucia narodowej dumy i wszystkiego tego, w co jeszcze wierzą ludzie w tych czasach ogólnego rozkładu. Artykuł księdza Malinowskiego uważam osobiście za podstępny atak na te wartości, na cały system moralny i etyczny, wyznawany przez zachodnią cywilizację. Atak podstępny, bo dokonany przez człowieka, który, przynajmniej teoretycznie, powinien krzewić i chronić to, co nazywamy tradycją Kościoła katolickiego, a na co składa się w pierwszym rzędzie kult Jezusa Chrystusa jako zbawiciela i odkupiciela win człowieczych, Syna Bożego, zrodzonego z Maryi Dziewicy. Kult ten ksiądz Malinowski ma za nic, atakuje go w najbardziej ordynarny sposób, przedstawiając nic nie warte naukowe dowody, których prawdziwość nie tylko rodzi uzasadnione wątpliwości, ale które przede wszystkim nie służą dobremu imieniu Kościoła, podważają jego autorytet i wiarygodność. Nie wiem jaka będzie decyzja episkopatu polskiego i czy opinię wyrazi w tej sprawie papież (moim zdaniem opinia może być tylko jedna), ale wydaje mi się, że ksiądz Malinowski nie powinien już być dalej reprezentantem tej religii, w którą ja wierzę i którą ja reprezentuję. Ważniejsze jednak od osoby samego Malinowskiego jest tu to, jak potraktujemy ogólną tendencję, która zapanowała ostatnimi czasy w polskiej prasie, polegającą na bezwstydnym szkalowaniu Kościoła, z tzw. pozycji naukowych, czy też pseudo-naukowych. Artykuł ten wpisuje się bowiem, niestety, w długą już dziś tradycję ataków na Kościół katolicki, instytucję, która usiłuje chronić nas przed zalewem zachodnioeuropejskiego liberalizmu i relatywizmu moralnego.

 

Fragment artykułu Jana Dobraczyńskiego, wydrukowanego na łamach „Wprost” dnia 24.08.2002,

przedrukowanego w „Gazecie Wyborczej” dnia 26.08.2002:

(...) Odpowiadając na tezy, stawiane przez księdza Malinowskiego w artykule z „Wiedzy i Życia”, nasuwa mi się cały szereg wątpliwości natury merytorycznej. Ksiądz, nie będąc ani historykiem, ani archeologiem z wykształcenia, popełnił niewątpliwie mnóstwo błędów w swym, nazwijmy to, naukowo-teologicznym śledztwie, dotyczącym tajemniczego, aramejskiego starodruku.

(...) W odróżnieniu do pozostałych krytyków, zamieszczających swe repliki w pismach katolickich, nie uważam by należało księdza tego obłożyć ekskomuniką i spalić na stosie tylko dlatego, że zdecydował się upublicznić wyniki swych historycznych i archeologicznych dociekań, nawet jeżeli ich wiarygodność była niezbyt wielka, a wyniki te stały w rażącej sprzeczności z jego własną, jak mniemam, żarliwą wiarą religijną. Świadczy to nawet o sporej odwadze, choć połączonej z pewną lekkomyślnością, a nawet naiwnością. Myślę, że ksiądz Malinowski wywołał burzę w szklance wody, burzę, która może stać się jednak niezwykle pomocna i oczyszczająca. Być może zapoczątkował on bardzo ważną dyskusję, która stanie się pomostem do porozumienia różnych religii i tradycji intelektualnych. Może ona pomóc w oczyszczeniu religii katolickiej z tych dogmatów, które przestały już obowiązywać, ustępując pod naporem naukowych odkryć.

 

Oświadczenie komisji papieskiej, wydane 4.09.2002, w sprawie artykułu księdza Malinowskiego, który ukazał się 5.07.2002 na łamach „Wiedzy i Życia”:

Po dokładnym zapoznaniu się z materiałami, przysłanymi komisji przez księdza Malinowskiego oraz materiałami dostarczonymi nam przez episkopat polski, komisja uznaje, że nastąpiło tu, za sprawą w/w księdza, rażące pogwałcenie zasady nie kwestionowania podstawowych dogmatów wiary, wyznawanej przez osobę kościelną. Dlatego też postępowanie księdza Malinowskiego spotyka się ze stanowczą naganą z naszej strony, oraz zostaną podjęte kroki zmierzające do uniemożliwienia dalszego szerzenia poglądów księdza w kwestiach wiary. Celem komisji nie była ocena wiarygodności naukowych tez, postawionych przez księdza Malinowskiego. W tej kwestii komisja nie będzie się wypowiadać.

 

Wypowiedź księdza Malinowskiego, zarejestrowana 4.09.2002, wkrótce po dotarciu informacji o decyzji komisji papieskiej:

Chciałbym powiedzieć, że moim celem, jako autora artykułu, wydrukowanego w „Wiedzy i Życie” nie było podawanie w wątpliwość fundamentów wiary katolickiej, a co za tym idzie kwestionowanie kultu jezusowego jako Syna Bożego. Moim celem było jedynie przedstawienie faktów historycznych, również takich, które jako niewygodne są często ukrywane przez Kościół katolicki. Uważam, że warto było je opublikować, by wywołać dyskusję nad pewnymi zagadnieniami natury doktrynalnej i teologicznej. Werdykt komisji papieskiej przyjąłem ze smutkiem, ale i pokorą. Jeżeli komisja zakaże mi dalszej pracy naukowej, podporządkuję się temu zakazowi. Wciąż uważam się za katolika. Odkrycia, których dokonałem jeszcze bardziej utwierdziły mnie w mojej wierze.

 

*

 

- Zareagował ksiądz niezwykle spokojnie na werdykt komisji.

- Tak. Zakazano mi publikacji, odebrano moją pracę, ale pozwolono pozostać na stanowisku na uniwersytecie w Poznaniu i oczywiście zachować święcenia, a to dla mnie najważniejsze. Można nawet powiedzieć, że spodziewałem się poważniejszych konsekwencji, z ekskomuniką włącznie.

- Spodziewał się ksiądz ekskomuniki? W takim razie dlaczego zdecydował się ksiądz na publikację?

- Może pan uwierzyć w to, lub nie, ale z naturalnej potrzeby dania świadectwa prawdzie. Pewnie gdybym nie był księdzem, byłbym archeologiem albo historykiem. Gdy wpadło mi w ręce coś, co uznałem za jedno z największych odkryć naukowych naszego stulecia, nie mogłem trzymać tego w tajemnicy. Pan postąpiłby inaczej?

- Mimo to wielu i tak uważa, że zrobił to ksiądz wyłącznie z chęci zdobycia rozgłosu.

- To jest ich zdanie. Nie będę z tym polemizował.

- Chciałem na początku zapytać o to, co interesuje bardzo wielu ludzi, a mianowicie: czy ma ksiądz wykształcenie archeologiczne.

- Nie. Skończyłem religioznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Archeologia to jednak moja pasja. Znam łacinę i hebrajski, trochę starogrecki.

- Starodruk był napisany po aramejsku.

- Tak. Ale dość szybko udało mi się go przetłumaczyć na hebrajski.

- Profesor Witlikiewicz, z Uniwersytetu Jagiellońskiego, największy specjalista od starożytnej kultury żydowskiej, określił księdza jako „ignoranta”.

- Ja ignorantem nazwałbym kogoś, kto określił profesora Witlikiewicza jako specjalistę.

- Jak się pan ustosunkuje do tez, stawianych przez profesora, na temat pana pracy, zamieszczonych w ostatnim numerze „Wiedzy i Życie”?

- Nie czytałem tego artykułu.

- A pozostałe argumenty przeciwników księdza?

- Ja nie prezentuje własnych poglądów, a jedynie wyniki analiz archeologicznych. Każdemu krytykowi mówię dokładnie to samo. Niech sam zbada wszystkie dostępne manuskrypty, na których ja się opierałem, a następnie udowodni, że gdzieś popełniłem błąd.

- Ksiądz doskonale wie, że takie badania nie są możliwe, z uwagi na niedostępność głównego starodruku.

- Tak. Znajduje się on w obecnej chwili pod kluczem i małe są szanse by w najbliższym czasie ktokolwiek został do niego dopuszczony.

- Pozostaje pan więc jedyną osobą, która miała do niego dostęp.

- Może inaczej. Jedyną, która ma ochotę wypowiadać się na ten temat. Starodruk był badany przez komisję episkopatu, oraz wysłanników papieża.

- Jakie były wyniki tych badań?

- Wszystkie badania kwestionowały jego oryginalność, ale nie precyzowały na czym dokładnie opiera się ta ekspertyza. To znaczy co takiego dokładnie świadczy o tym, że to falsyfikat.

- A ksiądz nie miał wątpliwości co do jego autentyczności?

- Miałem. Ale nie znalazłem też wyraźnych dowodów na jego fałszywość. Wszyscy, którym go pokazywałem byli tego samego zdania. A byli wśród nich specjaliści z różnych naukowych dziedzin.

- Kiedy odnalazł ksiądz pierwszy manuskrypt?

- Przeszło 2 lata temu.

- Gdzie?

- W archiwum biblioteki Uniwersytetu Poznańskiego.

- Jak się tam znalazł?

- Też chciałbym to wiedzieć. Być może dostał się tam za pośrednictwem jakiegoś zakonu krzyżackiego. Po wojnach krzyżowych w ich ręce trafiło wiele dokumentów z Ziemi Świętej. Kiedy zakony przestawały istnieć zasoby bibliotek trafiały w ręce polskie. Z reguły polscy naukowcy nie byli nimi zainteresowani, często nie były nawet odczytane. Trafiały do archiwum, gdzie leżały nietknięte i nieopisane przez stulecia.

- Jaka była księdza pierwsza reakcja na manuskrypt? Miał ksiądz świadomość doniosłego, naukowego odkrycia?

- Poszukiwałem wtedy zupełnie czegoś innego. Gromadziłem informacje dotyczące esseńczyków. W Poznaniu, gdzie pracuję i mieszkam, znalazłem już pewne dokumenty, m.in. informacje na temat pierwszego Mistrza zakonu, Wilhelma z Knortu. Gdy w ręce trafił mi aramejski manuskrypt miałem nadzieję, że również on dotyczy esseńczyków. Z taką nadzieją przekazałem go w ręce zaprzyjaźnionego tłumacza.

- Jak wyglądał manuskrypt?

- Był w stosunkowo dobrym stanie, choć brakowało szeregu kartek. Większość zachowanych stron była jednak prawie nietknięta.

- To chyba rzadkość. Z rękopisów z Qumran pozostały jedynie strzępy.

- To prawda. Można to nazwać szczęściem.

- Jak stary jest manuskrypt?

- Datowanie jest w tym wypadku bardzo trudne, ale myślę, że pochodzi z przełomu I i II wieku naszej ery. O tym przynajmniej świadczy jego treść. Nie można jednak, moim zdaniem, określić daty jego powstania z odpowiednio dużą dokładnością.

- Czy był jakoś podpisany?

- Pierwsze strony były zniszczone. Podobnie koniec, czyli części najbardziej narażone na zniszczenie. Dlatego nie wiemy dokładnie jaki był tytuł dzieła i kto był jego autorem.

- Ile dokładnie stron przetrwało?

- Około 50.

- Co opisują?

- Są rodzajem pamiętnika. Dziennika, pisanego ręką mnicha. W trakcie pisania przebywał on niewątpliwie w klasztorze w Tibru, na południu Izraela.

- Jak by ksiądz określił autora jako pisarza?

- Był niewątpliwie bardzo utalentowanym poetą i filozofem. Jego styl jest pełen prostoty i siły. Jeden z naukowców badających manuskrypt określił go nawet mianem Szekspira czasów starożytnych.

- Dlaczego więc nie znamy żadnych jego dzieł?

- Znamy jedno i to bardzo dobrze. Dotychczas nie wiedzieliśmy tylko, że to właśnie on jest jego autorem.

 

*

 

W roku 28 n.e. przebywał w Izraelu. Tutaj zetknął się z Janem Chrzcicielem, który zaczął głosić wiarę w nadejście Mesjasza. W tym samym roku wrócił do Aleksandrii, gdzie zaczął redagować Ewangelię, dzieło opisujące nadejście przepowiedzianego Mesjasza. By uwiarygodnić całą historię w swoje dzieło wstawił postacie historyczne: Jana Chrzciciela (który uznaje Jezusa za prawowitego proroka), króla Heroda Antypasa (rządził od 4 p.n.e.) i prokuratora rzymskiego Poncjusza Piłata (sprawował urząd od 26 n.e.). W trakcie pisania, w 30 roku dotarła do niego wiadomość o śmierci Jana. Fakt ten włączył do swego dzieła. W roku 30 Ewangelia była już gotowa. Jako autentyczną przekazał ją rabinowi, wyjeżdżającemu do Izraela. Ok. roku 32 niektórzy rabini zaczynają głosić wśród ludu Ewangelie opisujące życie Jezusa. W roku 34 rybak imieniem Piotr doznaje objawienia i zaczyna wierzyć, że jest Piotrem, opisanym w tekście. Uzurpuje sobie prawo do zwierzchnictwa nad rozwijającym się kościołem. Chrześcijanie są zwalczani jako heretycy. W 37 roku Rzymianin Paweł, zwalczający dotychczas chrześcijan, przechodzi na ich stronę i staje się głównym krzewicielem religii wśród ludów rzymskich (pierwsza jego misja ma miejsce w 44 roku). Do 45 roku religia ma znaczenie marginalne. Ok. 58 roku Piotr, nie odnosząc większych sukcesów wśród Żydów, przedostaje się do Italii. Jako niepiśmienny wielokrotnie snuje z pamięci opowieści zawarte w Ewangelii. Zostają one spisane w postaci Ewangelii synoptycznych przez trzech jego uczniów. Różnią się szczegółami, podobnie jak różniły się opowieści Piotra. W 64 roku chrześcijanie stają się liczną sektą w Rzymie i są prześladowani przez Nerona. W 64 roku umiera Piotr, w 67 zostaje zgładzony święty Paweł. W 70 roku święty Łukasz (przypisuje mu się autorstwo jednej z Ewangelii), pisze Dzieje Apostolskie. W międzyczasie autor pisze czwartą Ewangelię według św. Jana. Wkrótce potem umiera w podeszłym wieku. Tekst Ewangelii, wraz z Apokalipsą (również nazwaną św. Jana) przedostaje się na tereny Izraela z dużym opóźnieniem. Pojawia się dopiero ok. 95 roku i jest łączona z osobą mistyka o imieniu Jan.

leppus_28   
wrz 22 2011 Bitwa pod Grunwaldem ad. 2011
Komentarze (0)

Bitwa pod Grunwaldem widziana oczami forumowiczy portalu internetowego:

 

- Moim zdaniem wygrali Krzyżacy, a zwycięstwo Polski to tylko propaganda polskiego rządu.

- Też tak sądzę. Rzekomy sukces miał odciągnąć uwagę od podwyżek cen żywności i  opóźnień przy budowie dróg.

- Gadacie głupoty. Przecież z wyższych oficerów krzyżackich prawie nikt nie przeżył. Widziałem w telewizji.

- Telewizja kłamie. Zachodnie źródła nie potwierdzają naszego zwycięstwa.

- Właśnie. Skoro tylu Krzyżaków poległo to gdzie są ich kości? Słyszałem że na polu bitwy nic nie odnaleziono.

- Ja słyszałem że do żadnej bitwy nie doszło, a wszystko co widzieliśmy było wygenerowane przez komputer.

- Sam jesteś komputer. Jagiełło przejechał się po tych Niemcach jak burza. Sam byłem i widziałem.

- Jagiełło to tylko wiatr robił. Przecież on nawet podpisać się nie umie. Jak miał dowodzić wojskiem, jak po polsku mówić nie potrafi.

- Uważam że książę Witold robił dużo dobrego na lewym skrzydle. Zgodzicie się?

- Za to Zawisza Czarny rozczarował. Jestem za tym żeby go nie powoływać na następną bitwę. Kto za?

- On jest w kadrze tylko dzięki układom. Taka jest niestety prawda.

- Ja myślę że wszystko było z góry ukartowane. Na powtórce krążącej w necie wyraźnie widać że ci cali Krzyżacy to tylko kukły. Tam w tych zbrojach nikogo nie było!

- Wiadomo że chodzi o ropę.

- IPN potwierdził ostatnio że wysocy funkcjonariusze Zakonu kontaktowali się przed bitwą z dworem Jagiełły. Jakieś miecze przynosili podobno. Był też agent po stronie polskiej o pseudonimie Bolek.

- No właśnie. Niby Krzyżacy przegrali, ale jakoś nikt im majątków na Pomorzu nie odebrał. I emeryturki też niezłe dalej pobierali.

- „Nie” napisało że Jagiełło jest Żydem. Ktoś może potwierdzić?

- Potwierdzam, ale tylko to, że jesteś debilem.

- A kogo obchodzi bitwa pod Grunwaldem? Ja się martwię co dać dziecku jutro na drugie śniadanie.

- Daj mu kastet, a jedzenie sam sobie skołuje.

- Przegapiłem transmisję. Ktoś wie czy będzie gdzieś retransmisja na niekodowanym?

- W TV Trwam.

- Tak, ale przekleństwa będę wycięte.

- Szkoda że ciebie nie wycięli.

- Wracając do głównego tematu. Nie dziwią was rozbieżności w ilości uczestników bitwy, jakie pojawiają się w prasie. Jedna z gazet napisała, że było 40 tysięcy Krzyżaków i 50 tysięcy po stronie polsko-litewskiej.

- O Krzyżakach nic nie wiem, ale Polacy przeszli wcześniej pod moim domem. Nie było ich więcej niż dwudziestu.

- Tak. Do tego byli kompletnie pijani. Jagiełło miał we krwi przynajmniej 3 promile. Jednemu sąsiadowi dla zabawy zgwałcili wszystkie kury.

- To nie pierwszy raz kiedy nasz król prowadzi po pijaku. Kiedyś dopadli go jak przekroczył prędkość na drodze z Kluczborka do Magdeburga. Mieli mu immunitet odebrać.

- Ja znam tę drogę. Sam tam tnę jak nikogo nie ma ile się tylko da.

- A to prawda że w bitwie brał udział batalion ukraiński?

- Prawda, ale nie wiadomo po czyjej stronie.

- Po lewej.

- Nie brali udziału, bo spóźnili się na pociąg.

- A ty się chyba po mózg spóźniłeś jak rozdawali.

leppus_28   
wrz 21 2011 Listy Miłosne
Komentarze (0)

Roku pańskiego 1763, oficer gwardii walońskiej, don Velazquez de la Lobo, służący pod rozkazami króla Andaluzji Alfonsa VII, wyprawił się na wojnę hiszpańską, pozostawiając w swym zamku ukochaną, dopiero co poślubioną kobietę swego życia, piękną Dulcyneę. Ona, odprawiwszy spod swych drzwi tysiące zalotników, czekała na niego, choć lata mijały, wciąż wierna i nieskalana, dla zabicia czasu szydełkując i grając w remika. Od tej pory, regularnie co tydzień on, wciąż zakochany i wierny tylko jej, wysyłał do niej pełen subtelności list miłosny, w którym nieodmiennie pojawiał się, niby to mimochodem, delikatny, ledwie wyczuwalny erotyzm:

 

- Witaj moja ukochana. To już 23. rok mojej nieobecności. Ale nie martw się. Jak Ci zapowiadałem kiedy wyjeżdżałem, ta wojna nie potrwa długo. A co u Ciebie?

 

Odpowiada ona:

- A nic, kochany. Szyję, gram w remika i czekam na Ciebie. Ależ ze mnie szczęściara!

 

Znowu on:

- Dzisiaj był fajny dzień. Zdobyliśmy żeński klasztor u podnóża Pirenejów. Wszystkie zakonnice zgw… (ostatni wyraz wykreślony)... rzecz jasna puściliśmy wolno. Na wojnie jest fajnie. Dużo chodzimy. Wczoraj zwiedziliśmy sobie Toledo. Jutro jedziemy zniszczyć Sewillę. Podobno ładne miasto. Dzisiaj zabiłem 23 zupełnie nie znane mi osoby. To był udany dzień. Wieczorem była na kolacje rzepa. Lubisz może rzepę? Ja przepadam... Z braku sensownych zajęć zacząłem się uczyć trochę hiszpańskiego. Znam już kilka sformułowań. Np. „je ne sais pas” znaczy „nie wiem”.

 

Ona:

- Pamiętaj tylko żebyś mi się nie przeziębił. Zakładaj kalesony i skarpety na noc. I nie chodź nigdzie z gołą głową. Kończę bo mi się pióro złamało...

 

Jeszcze raz on:

- We wtorek przez przypadek spaliliśmy nie to miasto co trzeba. Ale przeprosiliśmy i mieszkańcy dali się jakoś udobruchać. Zacząłem się ostatnio zastanawiać czy przypadkiem nie jesteśmy we Włoszech. Ja im mówiłem, że po przejściu przez Bordeaux trzeba skręcić w pierwszą w lewo, a nie w prawo, ale nie chcieli mnie słuchać. Na początku mieliśmy jednego tłumacza, ale dostał kiły i umarł. A dzisiaj postanowiłem że prześpię się z naszym dowódcą. W końcu ile można czekać na awans?

 

Ona:

- OK.

 

I jeszcze raz on:

- U nas wyszło rozporządzenie, żeby nie gwałcić kobiet poniżej 17. roku życia. Powiem Ci, że ta wojna przestaje mi się podobać. Np. wczoraj. Zdobyliśmy Madryt. Ale okazało się, że niepotrzebnie. Trzeba było wszystkich przeprosić i oddać zrabowane kury. Jak wrócę kochanie to pierwsze co zrobimy to pójdziemy pochodzić sobie po łące. Ach, marzę żeby tak sobie po prostu poleżeć gdzieś w trawie z Tobą i nic nie robić...

 

I tu się niestety urywa korespondencja. Możnaby rzec w pół zdania. Jak tylko dotrzemy do kolejnych jej fragmentów natychmiast pospieszymy państwa poinformować o dalszych kolejach tej fascynującej historii miłosnej.

leppus_28   
wrz 20 2011 Kilka Słów o Krzysztofie Zornie
Komentarze (0)

Gdy przed 10 miesiącami rozpoczynałem mą pracę nad pierwszą, jak mniemam, fachową analizą życia i twórczości Krzysztofa Zorna, nie sądziłem nawet w połowie jak trudne zadanie przed sobą postawiłem. Wątłość materiałów, dotyczących tego całkowicie już dziś zapomnianego pisarza i poety, praktycznie niemożność potwierdzenia najbardziej nawet ogólnych informacji na jego temat, parokrotnie doprowadzała mnie na skraj całkowitej rezygnacji i zniechęcenia, studząc mój pierwotny zapał i entuzjazm osoby, mającej podniecającą świadomość przecierania szlaków. Wiedziałem jednak, że pisanie o Nim jest moją powinnością, wyzwaniem, czymś zupełnie innym i dalece ważniejszym od pisania o Strindbergu czy Keatsie, czymś metafizycznym. O moich powiązaniach, jakby to rzec, duchowych, z postacią artysty wypowiadać się nie chcę, pragnę, by pozostały one jedynie moją prywatną sprawą. Dość powiedzieć, że siły większe ode mnie i bardziej rozumne pchały mnie w rozwarte ramiona czeluści. Kazały pokonywać kolejne przeszkody, otwierać drzwi, o których ktoś zdecydował, że pozostać miały zamknięte. I właśnie takim otwieraniem zaryglowanych drzwi jest niniejsze opracowanie. Próbą dotarcia w miejsce, które zamiast jaśnieć, wyborem losu, dla mnie i dla wielu niezrozumiałego, pogrążone zostało w ciemnościach. To jest mój mały wkład w budowę legendy. Legendy mego przyjaciela, Krzysztofa Zorna.

 

        Małe miasteczko Tymoszyce, niedaleko Mysłowic, to stara, górnicza osada w zachodniej części Śląska. Pokryte kurzem, solidne, mury poniemieckich kamienic z czerwonej cegły tworzą typowy robotniczy pejzarz tego rejonu. Dziś mieszka tu nie więcej niż 3000 mieszkańców. Na ulicach bawią się dzieci, brudny tramwaj dowozi ludzi do oddalonej o kilkanaście kilometrów kopalni, formalnie od dawna postawionej w stan likwidacji. Sklep z gazetami, delikatesy, bar, od dawna nieczynne kino. Niewiele tu się zmieniło od lat 50-tych. Przybyło parę sklepów, a parę zamknięto, odrapane mury miejscowej szkoły podstawowej jak straszyły tak straszą. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Ta brzydota ma w sobie bowiem coś swojskiego, rodzinnego, stałego. A gdy przychodzi wiosna i na trawnikach ponownie pojawiają się kwitnące kwiaty okolica wygląda po prostu cudownie. Boczną ulicą snuje się dorożka, końskie kopyta uderzają miarowo w kocie łby, z dala słychać nadjeżdżający spokojnie tramwaj, grupka dzieci z tornistrami na plecach biegnie, by zdążyć na przystanek. Jest jeszcze wcześnie rano, zimny poranek daje się we znaki tym, którzy zapomnieli szalika, wiatr wykrzywia rysy twarzy. Miasteczko leniwie budzi się do życia, wszelki ruch wydaje się niepotrzebny. Świat przypomina teraz parę staruszków albo silnik pracujący na wolnych obrotach. Tramwaj przystaje powoli, otwierają się drzwi i wsiadają do niego kolejni pasażerowie. Maszynista przypatruje się im z ciekawością i troską, to jego pierwszy dzień w pracy. Zdąży się przyzwyczaić i znudzić. Po drugiej stronie ulicy starsza, nieco zgarbiona kobieta otwiera sklep spożywczy. Grupka mężczyzn czeka na nią od szóstej, przeklinając chłód i wszystko inne, co tylko przyjdzie im do głowy. Kobieta nie przejmuje się tym. Wie, że potrzebują tylko napić się, a alkohol natychmiast rozgrzeje ich i poprawi im samopoczucie.

        Idę wzdłuż drogi, mijam przystanek, skręcając w jedną z bocznych ulic. Na ścianie odnajduję zniszczoną, błękitną tabliczkę z numerem 4 i nazwą ulicy, „Wesoła”. „Wesoła” niegdyś nazywała się „Armii Ludowej”. Tutaj, na drugim piętrze, w ciasnym, dwupokojowym mieszkanku urodził się Krzysztof Zorn. Dziś trudno odnaleźć jakikolwiek ślad po tym fakcie. W mieszkaniu numer 8 mieszka już zupełnie inna rodzina, Zornowie wyprowadzili się jeszcze w latach 70-tych. Wchłaniam teraz ciemną, grobową atmosferę klatki schodowej. Tej samej, po której jakże wiele razy spacerował, okno, przez które wyglądał, schody, na których jako dzieciak nieraz stłukł sobie kolano. Aż trudno uwierzyć, że w takim miejscu wychowywał się ktoś znaczący, niezwykły, wykraczający poza przeciętność. Z okna widać całą okolicę. Zastanawiam się, co czuł, gdy patrzył stąd na swoje miasto. Kochał je, czy też nienawidził? Fascynowało go, a może chciał stąd uciec? Tego nie sposób już dziś ustalić. Przyglądam się odrapanej ścianie, na której wyryte są dziesiątki napisów i rysunków. Kto wie. Może któryś jest jego autorstwa?

        Idę teraz do szkoły, w której się uczył. Moje rozpaczliwe usiłowania, by powiązać to co widzę, z tym, co potem pisał, przeradzają się powoli w obsesję. Tymczasem żadnych odniesień nie ma i być nie może. Zostały zatarte przez czas, nikogo już dziś nie obchodzą. Świat poszedł do przodu, swoim rytmem. Czuję się jak kloszard grzebiący po rumowisku. Jestem zmęczony. Chciałem spotkać tu Zorna, ale spotkałem tylko puste miejsce, które po nim zostało.

 

        Historia sztuki to historia odrzucenia, pogardy i niespełnienia. Jak żaden inny obszar ludzkiej aktywności wypełniony jest przez cierpienie i udrękę. Pisarze, ci najbardziej odtrąceni z odtrąconych, z samego założenia są ludźmi pełnymi raniących sprzeczności, niezaleczonych i krwawiących ran swych neuroz i obsesji. Gdy mówiłem o tym wszystkim, mój przyjaciel, Krzysztof Zorn, uśmiechał się tylko z politowaniem. Wiedziałem, że nie trafiam w sedno, że tajemnica wymyka mi się, a mój umysł wikła się w stereotypowe wyobrażenia, zamiast próbować dotrzeć do głębi tego co jest. On wiedział, co mówi. Dlatego sprzeciwiał się, gdy mówiłem o nim jako o skupisku sprzeczności, protestował gdy upatrywałem źródła problemu w samotności, zaprzeczał, gdy napomykałem o odrzuceniu. On nie czuł się ani samotny, ani odrzucony. „Każde odrzucenie, jakie kiedykolwiek doświadczyłem, było odrzuceniem celowym i porządanym. To odrzucenie było moim odrzuceniem, a nie ich odrzuceniem mnie.” Tak powiedział niedługo przed naszym pierwszym rozstaniem. To chyba wtedy po raz pierwszy poczułem, że jest koło mnie ktoś zupełnie wyjątkowy. Ktoś, kto ma wgląd szerszy i głębszy od innych. Kto stworzony jest do wielkości, choć tej wielkości wcale nie pragnie.

        Potem spotkaliśmy się jeszcze tylko raz. Już długo po jego śmierci, tak tajemniczej i niezrozumiałej. Po wielu latach, gdy miałem już na koncie dwie monografie poświęcone Zornowi, przyszedł do mnie we śnie. Myślałem, że mnie pochwali, lub zgani, ale on tylko pochylił się nade mną i szepnął: „Wszystko, co napisałeś o mnie o nieprawda”. Potem uśmiechnął się i odszedł. To zdecydowało. Trzeciej książki o Zornie już nie będzie.

KRZYSZTOF ZORN (1970-2002)

Poeta. Urodzony w Tymoszycach, niedaleko Szopienic, na Śląsku. Data jego urodzin nie jest pewna. Najczęściej podaje się rok 1970. Edukację zakończył na szkole średniej. Imał się wielu zawodów. Za życia nie wydał ani jednego wiersza. Zmarł w wieku 32 lat. Okoliczności i przyczyny śmierci nie zostały nigdy wyjaśnione. W 2004 roku ukazała się książka na jego temat, napisana przez badacza literatury Filipa Wieniawskiego, który osobiście zetknął się z nim i uważał się za jego przyjaciela. Poprzedziła ona serię artykułów w prasie amerykańskiej oraz rosnące zainteresowanie opinii publicznej osobą poety. Jego legenda stoi obecnie w poważnej dysproporcji do zachowanych fragmentów jego twórczości. Niektórzy twierdzą że Zorn przed śmiercią spalił wszystkie swoje wiersze i wszystko co zachowało się pod jego nazwiskiem nie jest autentyczne. Sam Wieniawski twierdzi, że odnalazł przynajmniej 33 wiersze, których autorstwo nie budzi dla niego wątpliwości.

leppus_28   
wrz 19 2011 Jo
Komentarze (0)

Działo się to zaledwie miesiąc po śmierci Jo. Jeszcze dość regularnie nawiedzała mnie we śnie. Zasypiałem i znów byliśmy razem, tak jak przez poprzednie 13 lat naszego małżeństwa. Co sobotę chodziłem na jej grób, siedziałem na ławce, dzieląc się z nią myślami i przeżyciami minionego tygodnia. Potrafiłem tak przesiedzieć parę godzin, kilkakrotnie wyganiał mnie stamtąd zmierzch.

Chwilowo praca przestała mnie bawić, choć odmówiłem wzięcia dłuższego urlopu, który zaproponował mi szef. To byłoby zbyt stereotypowe. Zresztą – czułem się dobrze. Od czego miałem odpoczywać? Ci, którzy widzieli mnie już pogrążonego w obezwładniającej rozpaczy byli srodze zawiedzeni. Wyglądałem jak zawsze czysto i schludnie, do biura przychodziłem punktualnie, gdy coś mówiłem wątek nie uciekał mi jak u chorego na Alzheimera. Biorąc pod uwagę fakt, że Jo była dla mnie wszystkim, jej śmierć zniosłem bardzo dobrze. Zresztą wciąż czułem jej obecność, niemal fizycznie. W szafie wciąż wisiały jej ubrania (co niby miałbym z nimi zrobić?), a w słoiczku w łazience stała jej zielona szczoteczka do zębów. Spałem po swojej stronie łóżka, a gdy kładłem się spać mówiłem, jak zawsze, „dobranoc kochanie, słodkich snów”. Trudno uwolnić się od tylu lat nawyków.

Najbardziej lubiłem śnić, bo wtedy przychodziła do mnie. Choć nic nie mówiła, tylko uśmiechała się i patrzyła mi w oczy. Ja podbiegałem do niej, chwytałem ją za rękę i mówiłem, gorączkowo, by powiedzieć jak najwięcej. Co nowego, co u mnie, jak sobie radzę bez niej. I trzymałem ją mocno, by jeszcze chwilę przy mnie została. Ona kiwała głową, że wie wszystko i przykładała palec do ust, bym już nic nie mówił. Potem prosiłem, by wróciła, że jutro będą na kolację jej ulubione steki, a ona całowała mnie w policzek i nachylała się nade mną by wyszeptać mi do ucha jedno jedyne zdanie: „kochany, dlaczego mnie zabiłeś?”.

Wtedy się budziłem, leżałem z szeroko otwartymi oczami, przestraszony, ciężko dysząc. Starałem się uwolnić od tych słów, odepchnąć je od siebie w najdalsze zakamarki niepamięci, zapomnieć. Wstawałem, odsuwałem żaluzje, przeciągałem się szeroko i rzucałem przelotne spojrzenie na łóżko. „Witaj kochanie, już szósta” mówiłem i szedłem do kuchni, by zrobić śniadanie. Potem, gdy byłem już ubrany i szykowałem się do wyjścia mówiłem jeszcze: „klucz wisi na wieszaku” i wychodziłem. W pracy myślałem głównie o tym, kiedy wreszcie znajdę się w domu. We wtorek kupowałem dwa czerwone goździki. Jo zawsze je uwielbiała. W kwiaciarni mówiłem: „to dla żony”. Facet uśmiechał się ze zrozumieniem. „Musi ją pan bardzo kochać”. „Ponad wszystko” odpowiadałem i gnałem do domu. To wszystko było jak msza, jak celebrowanie naszej miłości. W końcu przysięgałem, że kochał będę zawsze.

W środę kolacja przy świecach. Jo uwielbia, gdy jestem w garniturze. Zawsze mówi, że wyglądam wtedy zabójczo przystojnie. Uśmiechając się pod nosem otwieram czerwone wino i włączam jej ulubiony film na video. Pamiętam jej śmiech w najzabawniejszych momentach. Potem prawie widzę, jak nachyla się nade mną i mówi mi do ucha: „dziękuję”. Sprzątam naczynia i myję je w zlewozmywaku. To był udany wieczór. Kładziemy się spać i zasypiamy złączeni miłosnym uściskiem. „Kochany, dlaczego mnie zabiłeś?”. Jo, proszę cię, nie dzisiaj...

W czwartek spotykam na schodach kolegę. Zaczepia mnie zdawkową wymianą uprzejmości, ale szybko przechodzi do rzeczy. Stara śpiewka: „powinieneś zapomnieć, poznać kogoś, w końcu to już miesiąc czasu”, „mogę dać ci parę ciekawych telefonów”. Odmawiam stanowczo, a gdy staje się natrętny udaję urażonego. „Życie toczy się dalej”, stara się mnie udobruchać, a ja na to: „a kto mówi że nie?”. Znowu proponuje jakąś randkę we czwórkę, więc mu wyjaśniam, że jestem już umówiony. Mruga do mnie konfidencjonalnie niczym ślepy nietoperz i ulatnia się. Tego mi tylko potrzeba: współczujący swat.

W piątek wybieram się do sklepu. Trzeba kupić rzeczy na cały następny tydzień. Chleb, margarynę, trochę wędliny. Herbatę dla mnie i trochę kawy zbożowej dla Jo. Nachodziłem się prawie godzinę żeby znaleźć jej ulubione herbatniki. Kiedy stałem koło wystawy z damskimi ubraniami zauważyłem przepiękny bordowy kostium. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. Musiałem go kupić. Na pudle kazałem napisać: „dla kochanej żony w rocznicę ślubu”. Nie ważne, że rocznica dopiero za miesiąc. Do domu wróciłem dopiero po 20-tej. Szybko zrobiłem kolację i położyłem się spać.

Całą sobotę spędziłem przy grobie. Przeczytałem jej aż 4 rozdziały „Moby Dicka”, którego czytała tuż przed śmiercią i nie zdążyła dokończyć. Długo zajęło mi tłumaczenie jej symboliki dotyczącej winy i odkupienia. Przy okazji uprzątnąłem nagrobek i postawiłem nowe znicze. Jo nigdy nie lubiła ciemności. Do domu wróciłem późno, bo po drodze wstąpiłem do baru. Wypiłem kilka głębszych i gdy znalazłem się w przedpokoju byłem już dość mocno wstawiony.

- To ty, kochanie?

- Tak, ja. Jeszcze nie śpisz?

- Oglądałam telewizję. Zdejmij buty, bo znowu pobrudzisz dywan.

Zrobiłem to, co chciała i wszedłem do saloniku. Leżała na łóżku i zajadała herbatniki, w ręce miała książkę.

- Miałeś rację, ten „Moby Dick” jest cholernie wciągający.

Wyjąłem jej książkę z dłoni i położyłem na biurku. A potem kochaliśmy się przez dobre trzy kwadranse. Gdy było już po wszystkim uśmiechnęła się do mnie, nachyliła i wyszeptała: „To było piękne kochanie, ale dlaczego mnie zabiłeś?”.

W niedzielę obudziłem się późno. Budzik, który zapomniałem wyłączyć trąbił od szóstej już chyba z 7 razy. W głowie czułem wszystkie wypite zeszłego wieczora drinki. Wolno poczłapałem do łazienki. Gdy myłem zęby coś zwróciło moją uwagę na szczoteczkę Jo. Wydało mi się, że była inaczej postawiona. Dotknąłem jej włosia i przekonałem się, że jest suche. I czego się spodziewałem? Sam nie wiem. Chlusnąłem sobie wodą w twarz i poczułem, że nieco dochodzę do siebie. Wróciłem do saloniku. Wszędzie było pełno okruszków herbatników i części ubrań Jo. Na biurku leżały dwa egzemplarze „Moby Dicka”. Pozbierałem wszystko i pościeliłem łóżko. Zaraz potem ubrałem się i przyjrzałem się sobie dokładnie w lustrze. „Wychodzę” powiedziałem głośno, „wrócę za godzinę”. „Wracaj prędko”, odpowiedziała.

Aż do wieczora byłem poza domem, ale z czasem coraz bardziej ciągnęło mnie z powrotem. Odwiedziłem starego znajomego, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Ostentacyjnie unikał tematu mojej zmarłej żony, a gdy zwróciłem mu na to uwagę, zareagował dość dziwnie. Odniosłem wrażenie, jakby nieco dziwaczał na starość. Do domu wróciłem przed 21-szą. Przygotowałem kolację, śniadanie wyrzuciłem do kosza, a kawę wylałem do zlewu. Czułem się zmęczony, więc prawie bez słowa położyłem się spać. Jo przytuliła się do mnie i głaskała mnie po głowie, jak zawsze, gdy byłem smutny. „Bardzo tęsknię za tobą, Jo” powiedziałem. „Przecież tu jestem, głuptasie”.

Gdy w poniedziałek rano się obudziłem była już na nogach. Najwyraźniej robiła wielkie porządki i wszystko było wywrócone do góry nogami. Gdy przyrządzałem śniadanie rzuciła tylko: „nie słódź tak dużo kawy”, ale w przelocie prawie nie dostrzegłem jej twarzy. Zobaczyłem natomiast, że po kolacji zostały tylko talerzyk i pusta szklanka. Cieszyło mnie, że wrócił jej apetyt. Ubrałem się prawie bez słowa. „Ostatnio prawie nic nie mówisz” powiedziała, gdy już stałem przy drzwiach wyjściowych. „Może jesteś chory?”. „Nie, czuję się dobrze” odpowiedziałem. „Za dużo pracujesz” powiedziała figlarnie i podbiegła do mnie, by pocałować mnie w policzek. Gdy przycisnęła mi usta do twarzy szepnęła ledwo dosłyszalnie: „dlaczego zepchnąłeś mnie ze schodów, ty wredny sukinsynu?”. „Co?” zapytałem i złapałem ją za rękę. „Nic”, odpowiedziała i wyrwała mi się. „Chciałam tylko życzyć ci powodzenia”.

Wyszedłem na ulicę, rozpaczliwie próbując pozbierać rozproszone myśli. Tego dnia chodziłem po biurze jakbym był pijany. Zmierzyłem sobie nawet temperaturę, czy aby nie mam gorączki. Jeden kolega z pracy popatrzył na mnie i powiedział z uczoną miną: „to może być wirus, byłeś u lekarza?”. Postanowiłem wreszcie wziąć się w garść. Koniec z kwiatami, kolacjami przy świecach i lekturami „Moby Dicka”, koniec wizyt w sklepach z damskimi ubraniami. Jo nie żyje, jest martwa, a ja najwyraźniej odchodzę od zmysłów. Moją decyzję przyspieszyła wizyta u szefa, który dał mi do zrozumienia, że: a. powinienem poradzić sobie ze swymi problemami, b. jestem znakomitym pracownikiem i c. jak nie przestanę mówić do siebie wywali mnie na zbity pysk. Do domu wracałem z wyraźnym postanowieniem zastosowania się do wszystkich jego wytycznych. Pozbierałem ubrania Jo, które leżały na podłodze i włożyłem je do kufra, który stał w spiżarni, a szczoteczkę do zębów wrzuciłem do kosza. Położyłem się do łóżka, a zanim zasnąłem napisałem w zeszycie jakieś 20 razy: „nie zabiłem jej, to był wypadek”.

W nocy śnił mi się koszmar. Obudziłem się cały zlany potem. Po głowie miotały mi się najgorsze przeczucia. Jakaś wyjątkowo idiotyczna myśl uczepiła się mnie i za nic nie chciała odejść. Postanowiłem przed pójściem do pracy zajrzeć na cmentarz. Było jeszcze ciemno, ale bez trudu odnalazłem właściwą alejkę i właściwe miejsce. W końcu byłem tu nie pierwszy raz. Tym razem jednak wszystko było jakby inne. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale drzewa miały jakiś dziwny kolor. I wiatr wiał nieco inaczej. Stanąłem i patrzyłem przed siebie dobre dwie minuty. Przez plecy przechodził mi dreszcz. Wreszcie wyrwałem się z odrętwienia i pobiegłem do nadzorcy. Zacząłem go wypytywać o wszystko, ale facet wyglądał na zbyt zaskoczonego, by udzielić mi logicznych wyjaśnień. W końcu przekonałem go, by sprawdził w ewidencji. Jo Martins, alejka 34, miejsce 5. Data pogrzebu: 13 października 2001 roku. Te dane powiedziałem z pamięci. W zapiskach ich nie było. „Ten grób ma być zapełniony dopiero za parę dni, proszę pana. Może się szanowny pan pomylił?” „Może” odpowiedziałem i wyszedłem.

Resztę dnia pamiętam jak przez mgłę. Nie miałem ochoty iść do pracy. Przez cały dzień szwendałem się po mieście. Nie mogłem dojść do siebie. Do domu wróciłem, gdy było już ciemno.

- Jak tam w pracy?

- Dobrze.

- A co to? To dla mnie?

Rozpakowała sporej wielkości pudło.

- Jesteś kochany, wiedziałeś, że marzyłam o takiej. Mogę przymierzyć?

- Musisz.

Rozpięła spodnie, które zsunęły jej się aż do kostek.

- Tylko nie podglądaj...

Powoli, zalotnie przebierała się w długą, wieczorową suknię.

- Jeszcze to.- powiedziałem i podsunąłem jej kolczyki i naszyjnik.

- Pamiętałeś o wszystkim.

- Dzisiaj musisz wyglądać doskonale.

- A to czemu?

- Sama zobaczysz. Chodź.

Wziąłem ją za rękę i wyszliśmy z saloniku na piętro. Szła powoli uśmiechając się do mnie. „Kocham cię” powiedziała. „Ja ciebie też” odparłem, po czym mocnym ruchem zepchnąłem ją ze schodów.

leppus_28