Komentarze (0)
Wspomniana przeze mnie wcześniej sprawa Zacka Macanaya przywodzi na myśl innego głośnego swego czasu artystę-eksperymentatora, Alberta Lichtenburga. Był on twórcą tyleż nowatorskim co eterycznym. Niektórzy krytycy umniejszają jego zasługi, wysuwając przeciw niemu argument, jakoby w istocie nigdy w życiu nie stworzył żadnego dzieła. Doprawdy trudno jednak uznać, że coś takiego istotnie może artystę dyskwalifikować.
Z czasem coraz częściej pojawia się natomiast pogląd, że Lichtenburg był geniuszem, być może nawet największym z tych, którzy nigdy za życia nie zdobyli powszechnego uwielbienia.
Jego sława rozpoczęła się pewnego dnia, na który wyznaczona była pierwsza oficjalna ekspozycja jego dzieł, jaka miała się odbyć w nowojorskiej Art Gallery. Miała się odbyć, ale nie odbyła się. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy tego dnia zjawili się na miejscu i nie zastali nic prócz gołych ścian. Innego zdania była jednak część krytyki. Jeden z dziennikarzy opiniotwórczego New York Timesa napisał nawet, że była to najbardziej interesująca wystawa dziesięciolecia.
W jego artykule, który ukazał się nazajutrz czytamy: „Albert Lichteburg zaatakował nas czymś zupełnie nowym, przekroczył granice naszej percepcji, wprawił nas w zdumienie”. Istotnie, zdumienie było niewątpliwe. Zaskoczeni amatorzy sztuki przez kilka godzin wodzili oczami po pustych pomieszczeniach. Nie było w nich ani śladu obrazów, czy czegokolwiek co możnaby określić choćby w przybliżeniu mianem dzieła sztuki, nie było też samego artysty.
Powody tego stanu rzeczy stały się potem przyczyną rozbieżności. Jedni twierdzili, że wystawa okazała się niesłychanym tryumfem i była od początku do końca zainscenizowana „z mistrzowską wręcz precyzją”. Inni wątpili w to, sądząc, że autora zwyczajnie strach obleciał, może zapomniał, albo w ogóle żadnego autora nie ma i nigdy nie było.
Prawicowy „New Yorker” zamieścił artykuł, w którym przekonywał, że wszyscy obecni na ekspozycji padli ofiarą mistyfikacji i zostali zwyczajnie nabici w butelkę. „Albert Lichtenburg nie istnieje. Jest to postać wymyślona przez kilku znudzonych marszandów, próbujących udowodnić, że masowa publika łyknie wszystko, największy nawet nonsens”.
W odpowiedzi w telewizji pojawił się sam Lichtenburg, który poparł tezę, że go nie ma, w czym „New York Times” nieco zbyt pochopnie dostrzegł kolejną udaną prowokację. Jednocześnie zapowiedziano wydanie książki, podpisanej przez artystę, w której miał on wyjaśnić obszernie całą swą nowatorską filozofię sztuki.
Według niego dawne rozumieniu artyzmu odeszło już do lamusa. Sytuacja, w której widz przychodzi do galerii lub muzeum, obserwując na ścianach porozwieszane obrazy, podpisane i oznaczone, z interpretacjami z którymi może bez problemu zaznajomić się w pierwszej lepszej książce o historii malarstwa, to przeżytek. Nowe czasy wymagają nowego medium, nowego podejścia.
Ta teoria sztuki została przyjęta przez środowiska amerykańskiej bohemy dość chętnie, jako że tłumaczyła puste ściany New York Art Gallery. W istocie nie pochodziła jednak z samej książki, która ukazała się w szanowanym wydawnictwie Taschen, ale z jej recenzji, napisanej przez niejakiego Ralpha Schweitzera, dziennikarza „New York Timesa”, a następnie przedrukowanej w kilku magazynach o sztuce nowoczesnej.
W samej książce Lichtenburga nie było bowiem nic. 320 stron eleganckiego papieru kredowego było puste, zaopatrzone jedynie w numery stronic. Zaczęto badać, skąd ów Schweitzer czerpał swoje informacje na temat książki, ale okazało się, że osoba o tym nazwisku nigdy w „New York Timesie” nie pracowała i nikt o niej nie słyszał.
Gazeta pospieszyła z dementi, ale cała sprawa ruszyła już pełną parą i nie dało się jej powstrzymać. Książkę uznano za interesujący wstęp do dyskusji i za kolejny element dzieła, autorstwa Alberta Lichtenburga. Dzieła być może nie do końca zrozumiałego w swych intencjach, ale niewątpliwie oryginalnego i realizowanego z wielkim rozmachem.
Nie pomogły tłumaczenia wydawnictwa Taschen, że puste stronice wydrukowano przez pomyłkę. Książka Lichtenburga wylądowała w Bibliotece Kongresu, a nazwisko artysty zaczęło zdobywać coraz większą sławę, także poza Ameryką. Mówiono o nim jako o nadziei światowego malarstwa i z rozgorączkowaniem czekano, kiedy przemówi po raz kolejny.
Druga wystawa jego prac odbyła się pół roku później i była poprzedzona szaloną reklamą. Jej zawartość otoczona była ścisłą tajemnicą, ale ci nieliczni, którzy zostali wtajemniczeni przysięgali się, że wywróci ona do góry nogami wszystko, co do tej pory widzieliśmy na polu kultury i sztuki.
Szumne otwarcie odbyło się 13 sierpnia 2001 roku w olbrzymim gmachu byłego szpitala św. Alberta w nowojorskim Bronxie. Bilety wyczerpały się już pierwszego dnia sprzedaży, a ich ceny osiągały u koników poziom astronomiczny. Kolejki do wejścia ustawiały się już poprzedniego wieczoru.
Gdy wreszcie otworzyły się drzwi do środka dostała się niemal biegiem pierwsza grupka podekscytowanych szczęśliwców. Na miejscu nie znalazła jednak niczego. Nawet śladu artystycznej działalności. Zdezorientowani miłośnicy sztuki błądzili po omacku po monstrualnych, niekończących się korytarzach, niejednokrotnie gubiąc się i odnajdując na przemian.
I znów opinie na temat wystawy były podzielone. Niektórzy kręcili nosami, że Lichtenburg powtarza się, pojawiły się nawet głosy, że „jest skończony”. Kilku krytyków zwracało jednak uwagę na fakt, że artysta ponownie zaskoczył, bo trudno się było spodziewać, że znów nie zaprezentuje absolutnie nic.
William Gallis z cenionego „Berliner Allgemeine Zeitung” napisał, że milczenie malarza przywodzi na myśl milczenie Bergmana, a to z kolei symbolizuje milczenie Boga. Thomas Ratheford skomentował, że nikt w sztuce nowoczesnej nie milczy tak głośno i tak wymownie jak Lichtenburg i że jako artysta podniósł on brak sztuki do poziomu sztuki.
Wymowne są też relacje zwyczajnych ludzi, którzy tamtego dnia mieli szczęście znaleźć się na miejscu ekspozycji. Byli wśród nich tacy, którzy rządali zwrotu za bilety, jedna osoba wdała się nawet w długą i bezskuteczną utarczkę z ochroniarzami. Wśród innych opinii pojawiają się jednak takie określenia jak: „olśniewające”, „rewelacja”, „objawienie”.
Jeden z obserwatorów powiedział, że wystawa całkowicie zmieniła jego życie i pojmowanie świata. Kiedy znalazł się zupełnie sam, naprzeciw białej ściany, na której pragnął ujrzeć arcydzieło zrozumiał, że to on sam jest arcydziełem i żadnych innych arcydzieł nie potrzebuje.
Z tego powodu wielu uznało ekspozycję na wyznanie głęboko filozoficzne, a nawet religijne. Szybko zareagowały organizacje lewicowe i feministyczne. Papież oficjalnie wstrzymał się od wyrażenia swej opinii, ale nieformalnie wielu biskupów, zwłaszcza amerykańskich artykułowało swe wątpliwości. Oświadczenie wydał nawet żydowski Kneset, w którym stwierdził, że „dzieła amerykańskiego artysty Alberta Lichtenburga noszą wyraźne znamiona antysemityzmu i jako takie powinny zostać potępione”.
Być może doszłoby nawet tu i ówdzie do publicznego palenia prac artysty, ale fanatycy, których nigdy nie brakuje, mieli tym razem trudny orzech do zgryzienia, jako że nie było co palić. W tej sytuacji poprzestano na ostentacyjnym spaleniu gazety z podobizną Lichtenburga, ale i tego zaprzestano, bo pojawiły się wątpliwości, czy podobizna jest autentyczna.
Burza nie cichła przez dłuższy czas, a dzieła wywrotowca, a dokładniej ich brak, wywoływał najdziwaczniejsze interpretacje. W dobrym towarzystwie zaczęło być modne mieć zdanie na jego temat, obojętnie zresztą jakie, byle stanowcze.
Pojawili się tak zwani Konceptualiści, którzy twierdzili, że w Szpitalu św. Alberta znajduje się dzieło wykonane przez Lichtenburga, ale jest ono ukryte i z tego powodu niewidoczne. W artykule guru tej koncepcji, krytyka który sam ukrywał się pod pseudonimem Big Mac czytamy:
„Albert Lichtenburg na naszych oczach zrywa z tradycyjnymi wyobrażeniami o tym, jak powinien wyglądać odbiór dzieła artystycznego i o tym, co jest dziełem sztuki, a co nim nie jest. Ludzie, obecni na wystawie, szukający rzekomych obrazów na ścianach wykazali daleko posuniętą ignorancję. Ulegli oni formalizmowi czasów minionych. W istocie dzieło Lichtenburga było gdzie indziej, w miejscu którego najmniej byśmy się tego spodziewali.”
Jednocześnie jednak Big Mac nie wyjaśniał gdzie to miejsce miałoby się znajdować. Po pierwsze dlatego, by, jak sam pisał, „nie psuć nikomu zabawy”, a po drugie, nie mógł tego zrobić, bo wyjawianie tajemnicy byłoby sprzeczne z samą koncepcją Lichtenburga, w myśl której każdy winien odkryć tajemnicę samemu, bo właśnie to jest celem chodzenia do galerii.
W tej sytuacji zaczęto wysuwać coraz to bardziej fantastyczne hipotezy. Była koncepcja, że cały budynek jest rodzajem dzieła sztuki, ale upadła ona, gdy okazało się, że budynek ten pochodzi sprzed 50 lat. Wyznawcy Lichtenburga ripostowali, że dziełem artysty nie był sam budynek, ale jego wykorzystanie jako dzieła sztuki, co jest równoznaczne z jego stworzeniem, w sensie artystycznym.
Ktoś inny zaproponował wyjaśnienie, że Lichtenburg nie stworzył niczego, a zamiast tego samemu pojawił się na wystawie w charakterze rzekomego widza. Doprowadził w ten sposób do zamiany ról, do rozmycia podziału na odbiorcę i twórcę. Zasugerował tym jednocześnie, że sam człowiek jest istotny, a nie dzieła jego rąk.
Niektórzy podejrzewali, że mógł on być tym, który pobił ochroniarzy, ale pogląd ten został zdecydowanie zdementowany przez samego zainteresowanego, który w tym celu wystąpił w telewizji i przed milionami widzów dał uroczyste słowo honoru, że nie jest Lichtenburgiem.
Nie brakowało też takich, którzy twierdzili, że poszukiwanym dziełem są drzwi, wiodące do kolejnych pomieszczeń, lub też same klamki, co miałoby duże znaczenie symboliczne i przywodziło na myśl Williama Blake’a z jego słynnymi „drzwiami percepcji”. Niektórzy z zapałem fotografowali parkiet, zwłaszcza w tych kilku miejscach, w których był uszkodzony. Najpopularniejszą hipotezą stało się jednak przekonanie, że zasadniczym dziełem są znajdujące się w budynki toalety.
Na pozór były one całkowicie zwyczajne. Ot, muszle klozetowe i kilka pisuarów. Zbadano je dokładnie, bez żadnych specjalnych efektów. Nie przeszkodziło to jednak kilku krytykom odtrąbić ostatecznego sukcesu. „Patrzę w głąb zdumiewającej muszli, autorstwa Alberta Lichtenburga” pisze jeden z nich „i zaskakuje mnie przenikliwość artysty. Ileż treści można zawrzeć w tym z pozoru trywialnym urządzeniu powszechnego użytku. Czy chodzi autorowi o to, że wielka sztuka trafiła do wychodka? A może całe nasze życie, z takich czy innych powodów, zaczęło przypominać gigantyczne szambo?”.
W istocie jednak zagadka wciąż pozostawała niewyjaśniona. Tym bardziej, że sam autor milczał i najwyraźniej nie zamierzał się we własnej sprawie odzywać. Przeważało nawet przekonanie, wyartykułowane przez wspomnianego już wcześniej Thomasa Ratheforda, że jakiekolwiek przemówienie Lichtenburga jest niemożliwe i gdyby nastąpiło całe jego dzieło i artystyczna koncepcja runęłyby niczym domek z kart.
„Lichtenburg nie może się odezwać. Tak samo jak Rubens nie mógł namalować szczupłej sylwetki, a Van Gogh nie był w stanie posłużyć się perspektywą. Byłoby to absolutnie niepojęte. To zaprzeczałoby wszystkiemu, co każdy z tych geniuszy tworzył przez całe życie i za co walczył na polu artyzmu aż do upadłego.”
Ratheford miał rację o tyle, że istotnie nikt nigdy nie usłyszał niczego od Lichtenburga. Jak każdy wielki artysta nie zamierzał się z niczego i przed nikim tłumaczyć. Z drugiej strony jego dzieło było aż nazbyt wymowne.
Do trzeciej ekspozycji prac wielkiego samotnika już nie doszło. Albert Lichtenburg zginął śmiercią tragiczną, pracując nad dziełem, które miało być największym w całym jego dorobku. Istnieje przynajmniej pięć wersji w jakich odbyło się to okolicznościach i najmniej osiem wariantów ostatnich słów jakie wypowiedział. Żadne jednak nie zasługuje na to, by je przytaczać.
Pogrzeb artysty odbył się trzy dni później na niewielkim cmentarzu w Karlsbrun pod Pittsburgiem. Była to skromna uroczystość, która zgromadziła jedynie parę osób z jego najbliższej rodziny. Podczas pogrzebu doszło do nieprzyjemnego zgrzytu. Jedna z lin, podtrzymujących trumnę, gdy opuszczano ją do grobu, urwała się i w rezultacie niezbyt solidne deski połamały się w drobny mak. Zdumieni żałobnicy zobaczyli wtedy, że trumna była pusta, a ciało Lichtenburga zniknęło.
Przeprowadzono żmudne śledztwo, w wyniku którego ustalono kolejne zaskakujące okoliczności. Przede wszystkim wszystkie bez wyjątku osoby obecne na pogrzebie były podstawione. Nie była to żadna rodzina zmarłego. Żaden z nich nie był z nim spokrewniony i nie potrafił podać nawet przybliżonych danych o jego życiu.
To i wiele innych rzeczy, które ujawniono znacznie później były zdaniem wielu koronnym dowodem na to, że Albert Lichtenburg nigdy nie istniał, podobnie jak jego rzekome dzieło. Nie przeszkodziło to Nilsowi Van Omstowi, autorowi wydanej przed rokiem w Holandii 4-tomowej „Historii Malarstwa Światowego” postawić go w jednym rzędzie z Bruegelem, Vermeerem i Andy Warholem, i „nieco tylko niżej od Boscha”.