Archiwum 20 września 2011


wrz 20 2011 Kilka Słów o Krzysztofie Zornie
Komentarze (0)

Gdy przed 10 miesiącami rozpoczynałem mą pracę nad pierwszą, jak mniemam, fachową analizą życia i twórczości Krzysztofa Zorna, nie sądziłem nawet w połowie jak trudne zadanie przed sobą postawiłem. Wątłość materiałów, dotyczących tego całkowicie już dziś zapomnianego pisarza i poety, praktycznie niemożność potwierdzenia najbardziej nawet ogólnych informacji na jego temat, parokrotnie doprowadzała mnie na skraj całkowitej rezygnacji i zniechęcenia, studząc mój pierwotny zapał i entuzjazm osoby, mającej podniecającą świadomość przecierania szlaków. Wiedziałem jednak, że pisanie o Nim jest moją powinnością, wyzwaniem, czymś zupełnie innym i dalece ważniejszym od pisania o Strindbergu czy Keatsie, czymś metafizycznym. O moich powiązaniach, jakby to rzec, duchowych, z postacią artysty wypowiadać się nie chcę, pragnę, by pozostały one jedynie moją prywatną sprawą. Dość powiedzieć, że siły większe ode mnie i bardziej rozumne pchały mnie w rozwarte ramiona czeluści. Kazały pokonywać kolejne przeszkody, otwierać drzwi, o których ktoś zdecydował, że pozostać miały zamknięte. I właśnie takim otwieraniem zaryglowanych drzwi jest niniejsze opracowanie. Próbą dotarcia w miejsce, które zamiast jaśnieć, wyborem losu, dla mnie i dla wielu niezrozumiałego, pogrążone zostało w ciemnościach. To jest mój mały wkład w budowę legendy. Legendy mego przyjaciela, Krzysztofa Zorna.

 

        Małe miasteczko Tymoszyce, niedaleko Mysłowic, to stara, górnicza osada w zachodniej części Śląska. Pokryte kurzem, solidne, mury poniemieckich kamienic z czerwonej cegły tworzą typowy robotniczy pejzarz tego rejonu. Dziś mieszka tu nie więcej niż 3000 mieszkańców. Na ulicach bawią się dzieci, brudny tramwaj dowozi ludzi do oddalonej o kilkanaście kilometrów kopalni, formalnie od dawna postawionej w stan likwidacji. Sklep z gazetami, delikatesy, bar, od dawna nieczynne kino. Niewiele tu się zmieniło od lat 50-tych. Przybyło parę sklepów, a parę zamknięto, odrapane mury miejscowej szkoły podstawowej jak straszyły tak straszą. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Ta brzydota ma w sobie bowiem coś swojskiego, rodzinnego, stałego. A gdy przychodzi wiosna i na trawnikach ponownie pojawiają się kwitnące kwiaty okolica wygląda po prostu cudownie. Boczną ulicą snuje się dorożka, końskie kopyta uderzają miarowo w kocie łby, z dala słychać nadjeżdżający spokojnie tramwaj, grupka dzieci z tornistrami na plecach biegnie, by zdążyć na przystanek. Jest jeszcze wcześnie rano, zimny poranek daje się we znaki tym, którzy zapomnieli szalika, wiatr wykrzywia rysy twarzy. Miasteczko leniwie budzi się do życia, wszelki ruch wydaje się niepotrzebny. Świat przypomina teraz parę staruszków albo silnik pracujący na wolnych obrotach. Tramwaj przystaje powoli, otwierają się drzwi i wsiadają do niego kolejni pasażerowie. Maszynista przypatruje się im z ciekawością i troską, to jego pierwszy dzień w pracy. Zdąży się przyzwyczaić i znudzić. Po drugiej stronie ulicy starsza, nieco zgarbiona kobieta otwiera sklep spożywczy. Grupka mężczyzn czeka na nią od szóstej, przeklinając chłód i wszystko inne, co tylko przyjdzie im do głowy. Kobieta nie przejmuje się tym. Wie, że potrzebują tylko napić się, a alkohol natychmiast rozgrzeje ich i poprawi im samopoczucie.

        Idę wzdłuż drogi, mijam przystanek, skręcając w jedną z bocznych ulic. Na ścianie odnajduję zniszczoną, błękitną tabliczkę z numerem 4 i nazwą ulicy, „Wesoła”. „Wesoła” niegdyś nazywała się „Armii Ludowej”. Tutaj, na drugim piętrze, w ciasnym, dwupokojowym mieszkanku urodził się Krzysztof Zorn. Dziś trudno odnaleźć jakikolwiek ślad po tym fakcie. W mieszkaniu numer 8 mieszka już zupełnie inna rodzina, Zornowie wyprowadzili się jeszcze w latach 70-tych. Wchłaniam teraz ciemną, grobową atmosferę klatki schodowej. Tej samej, po której jakże wiele razy spacerował, okno, przez które wyglądał, schody, na których jako dzieciak nieraz stłukł sobie kolano. Aż trudno uwierzyć, że w takim miejscu wychowywał się ktoś znaczący, niezwykły, wykraczający poza przeciętność. Z okna widać całą okolicę. Zastanawiam się, co czuł, gdy patrzył stąd na swoje miasto. Kochał je, czy też nienawidził? Fascynowało go, a może chciał stąd uciec? Tego nie sposób już dziś ustalić. Przyglądam się odrapanej ścianie, na której wyryte są dziesiątki napisów i rysunków. Kto wie. Może któryś jest jego autorstwa?

        Idę teraz do szkoły, w której się uczył. Moje rozpaczliwe usiłowania, by powiązać to co widzę, z tym, co potem pisał, przeradzają się powoli w obsesję. Tymczasem żadnych odniesień nie ma i być nie może. Zostały zatarte przez czas, nikogo już dziś nie obchodzą. Świat poszedł do przodu, swoim rytmem. Czuję się jak kloszard grzebiący po rumowisku. Jestem zmęczony. Chciałem spotkać tu Zorna, ale spotkałem tylko puste miejsce, które po nim zostało.

 

        Historia sztuki to historia odrzucenia, pogardy i niespełnienia. Jak żaden inny obszar ludzkiej aktywności wypełniony jest przez cierpienie i udrękę. Pisarze, ci najbardziej odtrąceni z odtrąconych, z samego założenia są ludźmi pełnymi raniących sprzeczności, niezaleczonych i krwawiących ran swych neuroz i obsesji. Gdy mówiłem o tym wszystkim, mój przyjaciel, Krzysztof Zorn, uśmiechał się tylko z politowaniem. Wiedziałem, że nie trafiam w sedno, że tajemnica wymyka mi się, a mój umysł wikła się w stereotypowe wyobrażenia, zamiast próbować dotrzeć do głębi tego co jest. On wiedział, co mówi. Dlatego sprzeciwiał się, gdy mówiłem o nim jako o skupisku sprzeczności, protestował gdy upatrywałem źródła problemu w samotności, zaprzeczał, gdy napomykałem o odrzuceniu. On nie czuł się ani samotny, ani odrzucony. „Każde odrzucenie, jakie kiedykolwiek doświadczyłem, było odrzuceniem celowym i porządanym. To odrzucenie było moim odrzuceniem, a nie ich odrzuceniem mnie.” Tak powiedział niedługo przed naszym pierwszym rozstaniem. To chyba wtedy po raz pierwszy poczułem, że jest koło mnie ktoś zupełnie wyjątkowy. Ktoś, kto ma wgląd szerszy i głębszy od innych. Kto stworzony jest do wielkości, choć tej wielkości wcale nie pragnie.

        Potem spotkaliśmy się jeszcze tylko raz. Już długo po jego śmierci, tak tajemniczej i niezrozumiałej. Po wielu latach, gdy miałem już na koncie dwie monografie poświęcone Zornowi, przyszedł do mnie we śnie. Myślałem, że mnie pochwali, lub zgani, ale on tylko pochylił się nade mną i szepnął: „Wszystko, co napisałeś o mnie o nieprawda”. Potem uśmiechnął się i odszedł. To zdecydowało. Trzeciej książki o Zornie już nie będzie.

KRZYSZTOF ZORN (1970-2002)

Poeta. Urodzony w Tymoszycach, niedaleko Szopienic, na Śląsku. Data jego urodzin nie jest pewna. Najczęściej podaje się rok 1970. Edukację zakończył na szkole średniej. Imał się wielu zawodów. Za życia nie wydał ani jednego wiersza. Zmarł w wieku 32 lat. Okoliczności i przyczyny śmierci nie zostały nigdy wyjaśnione. W 2004 roku ukazała się książka na jego temat, napisana przez badacza literatury Filipa Wieniawskiego, który osobiście zetknął się z nim i uważał się za jego przyjaciela. Poprzedziła ona serię artykułów w prasie amerykańskiej oraz rosnące zainteresowanie opinii publicznej osobą poety. Jego legenda stoi obecnie w poważnej dysproporcji do zachowanych fragmentów jego twórczości. Niektórzy twierdzą że Zorn przed śmiercią spalił wszystkie swoje wiersze i wszystko co zachowało się pod jego nazwiskiem nie jest autentyczne. Sam Wieniawski twierdzi, że odnalazł przynajmniej 33 wiersze, których autorstwo nie budzi dla niego wątpliwości.

leppus_28